bigos - mĂłj pamiÄtnik, wspomnienia, uczucia, przeĹźycia ...
O psiej pogodzie, kociej aferze i innych rozmaitościach, czyli relacja SB z pobytu w Bieszczadach w dniach od 8 do 30 września 2008 r.
Występujące postacie:
Stały Bywalec (SB), narrator - autor, który jeśli mija się z prawdą, to raczej rzadko i tylko o włos,
Małgorzata (Gosia) - żona wyżej wymienionego,
Andrzej - narzeczony wyżej wymienionej; poza tym kolega SB od 29 lat,
Mietek - kolega szkolny SB; przez wszystkie lata liceum (za wyjątkiem klasy maturalnej) siedzieli w jednej ławce, ale było to już 100 lat temu,
Paweł - od lat, podobnie jak SB, stały wrześniowy bywalec Sękowca, a od października do sierpnia warszawiak,
Darek - jak wyżej; poza tym głośno i przy byle okazji deklaruje, że lubi ostry seks;
Piskal - torunianin; bieszczadzki czeladnik Pawła i Darka, tęskni za Agnieszką, którą może się okazać Kathleen (Kathlen),
Basia leśniczyna - Szefowa prawobrzeżnego Sękowca,
Irena i Ula - fraucymer Szefowej,
Iza, Lucyna, Pastor, Piotr, Sjug, Wojtek 1121, Xiro - powszechnie znane i uznane osobistości z Naszego Forum,
Ania - żona Wojtka 1121,
Xirowa, Xirówna i Xirątko (płci jeszcze niewiadomej) - familia Xiro,
Łże-Sabinka, czyli Sabinek - uroczy kotek otrzymany przez SB od Sjuga; geneza owej darowizny sięga jeszcze VII KIMB w maju br.
To był 10-ty, czyli jubileuszowy rok pobytu w Sękowcu. Bo pierwszy raz gościłem tu w 1999 r.
Trochę statystyki.
Czas pobytu: 21 dni w pełni "bieszczadzkich", tj. nie licząc podróży w te i we w te.
Pogoda: poniżej wrześniowej normy, a w okresie od 15 do 23 września (9 dni) wręcz brzydsza od gówna.
Alkohol - w normie; głównie ukraińska "Priwatna Kolekcija", ale za to pita wg PN (Polskiej Normy); no bo skoro napisałem, że "w normie", to moglibyście zażądać doprecyzowania.
Piesze wycieczki bieszczadzkie: 7 dłuższych, całodniowych + 3 krótsze. Wśród tych krótszych jedna była dość ekstremalna, za co wyłączną odpowiedzialność ponosi Wojtek 1121. Wszystkie te wyprawy zostaną chronologicznie opisane.
8 września.
Podróż samochodem była dość nużąca, ale bez przykrych niespodzianek. Dużo padało po drodze. Gosi wyznaczyłem zadanie odbierania telefonów komórkowych do mnie i pośredniczenia w rozmowach (podczas prowadzenia przeze mnie samochodu), ale roboty miała niewiele. Przez cały dzień telefonów było tylko trzy.
W jakiejś przydrożnej knajpce zamówiłem przy bufecie kawę. Gdzie jest cukier ? "A tam, w tym białym pudełku", odpowiedziała panienka z bufetu. W lokalu panował półmrok. Wsypałem jedną łyżeczkę, tyle co zawsze. Potem zaczekałem, aż kawa ostygnie. A jeszcze potem stwierdziłem własną pomyłkę: zamiast osłodzić - osoliłem. Na ladzie bufetu sól stała tuż przy cukrze, również w białym pudełeczku. Afery z tego nie robiłem. "Zemściłem się" nie płacąc za toaletę i, oczywiście, pozostawiając nietkniętą kawę. Chociaż to ostatnie, to niezupełnie prawda, przecież pierwszy mały łyczek jednak wypiłem (tfu !).
W Lutowiskach kupiłem kilka piw i zaprenumerowałem prasę aż do 30 września. "Politykę", "Wprost" i "Angorę". Oraz "Gazetę Wyborczą", ale tylko wydania czwartkowe i piątkowe.
W Sękowcu pojawiliśmy się po godz. 18-tej. Rozpakowaliśmy się, a potem zaprosiliśmy na piwo Andrzeja, który przebywał w ośrodku już od dnia poprzedniego.
Zadzwoniłem też do Sjuga, że już jestem. Umówiliśmy się na odbiór ... kotki (sic!) pojutrze, czyli 10 września.
CDN
Proszę o ciąg dalszy. No i o fotki Sabinki inaczej.
Proszę o ciąg dalszy. No i o fotki Sabinki inaczej. Dziękuję za zainteresowanie (mierzone liczbą odsłon). Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi.
Fotki Sabinka powinny być - jeśli Paweł dotrzyma słowa. Zrobił sporo zdjęć (m.in. kotka uznawanego jeszcze za kotkę) i obiecał mi całą płytkę CD z nimi.
A na razie ważna errata do poprzedniego rozdziału. Do składu osobowego postaci, o których napiszę w relacji, należy koniecznie dodać:
Bernadetta - żona Pastora. Kobieta z charakterem.
Jak ja mogłem o Niej w ogóle zapomnieć ???!!!
9 września
Na tegoroczny "rozruch" zaplanowałem trasę zalesioną (poza ostatnim odcinkiem), prawdziwie bieszczadzką. Czyli Otryt. Podobnie jak w zeszłym roku.
Wyruszamy we troje: piszący te słowa + Gosia + Andrzej.
Andrzej z początku nieco protestował, że to zbyt długa wycieczka jak na początek pobytu, ale Gośka mnie poparła i koledze zrobiło się wstyd, więc zamilkł.
Tu konieczna dygresja. To właśnie z Andrzejem jeździliśmy w Bieszczady prawie co rok w latach 90-tych. To także z nim "odkryłem" Sękowiec i z nim gościłem tam we wrześniu już w latach 1999 - 2001. A następnie ... kolega się "wykruszył". Można by rzec, że nastąpiło i zmęczenie materiału, i zmęczenie materiałem, używając technicznej terminologii. I nie dotyczy to tylko wypraw w Bieszczady. Także naszych wspólnych wędrówek po Puszczy Kampinoskiej - niegdyś Andrzej sam mnie dopingował do tych wycieczek, a teraz z ledwością da się na nie namówić ze 3 razy w roku (a my z Gosią tyle razy tam łazimy miesięcznie).
Zatem po pokonaniu drobnego oporu oponenta - malkontenta, wyruszamy. Z Sękowca wędrujemy stokówkami - najpierw na północny zachód, potem jeszcze krótkim odcinkiem na północny wschód i ... już jesteśmy w miejscu, w którym niebieski szlak schodzi ze stokówki wiodącej z Polany i odbija na grzbiet Otrytu. Ławeczka, kosz na śmieci, czyli czas na piwo.
Gosia w tym czasie łączy się też z Kretą, gdzie w charakterze "wielce odpowiedzialnego" (bo "aż" animatora) pracownika biura podróży Triada przebywa nasza córka, studentka, 21 lat. I jest to zupełnie normalne, nikogo nie dziwi. Tylko gdy ja miałem 21 lat, to nawet przez myśl by mi nie przeszło, że kiedyś z Otrytu będzie można sobie porozmawiać przez "kieszonkowy" telefon z Grecją.
Ruszamy dalej. Andrzej, zdaje się, przeżywa mały kryzys, gdyż proponuje, abyśmy - po dojściu do Chaty Socjologa - dalej poszli z Gosią do Lutowisk już bez niego, gdyż on skróci sobie dzisiejszą wycieczkę i z Chaty zejdzie do Chmiela. Perswaduję mu to skutecznie, tłumacząc że taki "skrót" nie ma sensu, gdyż mniej zmęczy się schodząc do Lutowisk i wracając do Sękowca wieczornym autobusem, niż idąc do Chmiela, a stamtąd jeszcze 4 km pieszo do Sękowca. Przekonałem go.
"Otrycki" odcinek niebieskiego szlaku zatraca powoli swoją dzikość. Jeszcze kilka lat temu spotykało się tu ślady pazurów niedźwiedzi na korze drzew. A dziś - końskie łajno oraz efekty ścinki i zrywki. No, może trochę przesadzam. Nadal jest tam pięknie. A już na pewno piękniej niż na ul. Pięknej w Warszawie (chociaż to wcale niebrzydka, w porównaniu z innymi, ulica).
Doszliśmy do Chaty Socjologa. Do środka wchodzimy tylko na chwilę - aby zasilić miejscową skarbonkę. W dowód wdzięczności gospodarz wynosi nam termos z herbatą, z którego korzystamy bez skrępowania, tzn. bez umiaru. Tak się bowiem składa, że wszystkie nasze płynne zapasy już wcześniej zdążyliśmy wychlać. I gdyby nie ta uprzejmość gospodarza Chaty, to nie mielibyśmy czym popić naszych kanapek.
Opróżniając termos z herbatą nie mamy jednak wyrzutów sumienia, gdyż po pierwsze - włożyliśmy coś tam do skarbonki, a po drugie - naszych kanapek nie spożywamy sami. Bez skrępowania dosiadł się bowiem do nas miejscowy wilczurek i cały czas pilnował, aby go nie skrzywdzić przy podziale porcji. Był przy tym dość wybredny i wybierał kanapki z wędliną, nam pozostawiając te z żółtym serem. Jadł, jadł, dawał się głaskać, aż nagle ... dostał szału. W polu węchu i widzenia pojawili się bowiem inni turyści z, o zgrozo, innym psem! Doszło do jakiejś psiej awantury, tylko trochę łagodniejszej od ostatnich pyskówek urzędników kancelarii Premiera i Prezydenta.
Ów pies bardzo poważnie podchodzi do swych psich praw i obowiązków, więc konkurentów nie toleruje. Podobnie jak Premier, który nie tolerował Prezydenta w składzie polskiej delegacji na szczyt UE w Brukseli. Przed dojściem do Chaty Socjologa wisi zresztą napis ze stosownym ostrzeżeniem, aby turyści prowadzący ze sobą zwierzątka domowe koniecznie meldowali o tym przez telefon komórkowy (jest podany numer) gospodarzowi Chaty.
Nakarmiwszy psa do syta, a siebie, skutkiem tego, tylko częściowo (bo taki wilczur to potrafi sobie podjeść), wyruszamy na ostatni etap naszej dzisiejszej wycieczki: zejście zielonym szlakiem do Lutowisk.
Andrzej złapał drugi oddech, już nie zostaje w tyle. Za to Gosia ma problemy ze stromym i śliskim gdzieniegdzie zejściem. Ale jakoś sobie radzi, zresztą owo zejście staje się stopniowo coraz łagodniejsze.
Wreszcie mamy piękne widoki - panorama Lutowisk.
W Lutowiskach czynimy drobne zakupy, głównie spożywcze. Nie za wiele, tyle co na jutrzejsze śniadanie. Jutro wybieramy się m.in. do Ustrzyk Dolnych, a tam to i wybór większy, i ceny niższe. Potem lokujemy się "U Biesa i Czada", pożeramy tam pstrągi i pierogi, popijając piwem, które trzeba sobie jednak przynieść ze sklepu obok.
Autobusem "ostatniej szansy", godz. 19:35 Lutowiska - szkoła, powróciliśmy do Sękowca.
CDN
Dziękuję za zainteresowanie (mierzone liczbą odsłon). Nie narzekaj. Wczoraj słuchałam wywiadu z pewnym hinduskim pisarzem. Nazwiska nie pomnę. Otóż on stwierdził, że naprawdę dobry pisarz ma zawsze co najwyżej tysiąc wiernych czytelników. Nie ważne czy pisze na "rynek" hinduski czy polski. Zawsze jest ich tysiąc. Ty masz już stu,;)a dopiero wątek rozpoczynasz.
161 :-) czekam na cd
10 września
Po wczorajszej wędrówce przez cały Otryt moje towarzystwo stwierdziło, że dziś nigdzie nie pójdzie, a co najwyżej pojedzie.
Zresztą ja też bym się nie zdecydował - w dniu dzisiejszym rozstrzygnie się bowiem kocia sprawa, mająca swój prolog w nocy z 17 na 18 maja br., czyli podczas obrad VII KIMB.
Byli tego naoczni świadkowie (m.in. Lucyna). Sjug i ja pisaliśmy też o tym na Forum, ale jeśli ktoś nie śledził, to mu niniejszym przypominam. Otóż podczas naszych majowych KIMB-owych obrad, ok. 1-szej w nocy, gdzieś tak pomiędzy wódką a zakąską, nawinęła mi się pod rękę ciężarna kotka. Taka w dość już zaawansowanej ciąży. Oczywiście interesowała ją zakąska, a nie wódka, to zrozumiałe. Podzieliliśmy się więc, tzn. ja pozostałem przy wódce. Delikatnie głaskałem tę kocią pieszczochę, powtarzam: Lucyna świadkiem. I już nie pamiętam, czy mnie ktoś sprowokował, czy byłem wiedziony nostalgią za zmarłą w listopadzie ub. roku moją kotką Sabinką, dość że głośno zadeklarowałem zamiar wzięcia poczętego kociaka, płci pięknej, maści czarnej. Jacek , pardon: Sjug, to usłyszał i skwapliwie zapamiętał. A dzień po szczęśliwych narodzinach przypomniał mi o tym publicznie na Forum.
Cóż, szlacheckie słowo nie dym. Wśród moich przodków, chociaż nie wszystkich, jakiś szlachciura zapewne by się znalazł. Biorę kota!
Ale dopiero po godz. 14-tej, tak się bowiem telefonicznie umówiliśmy ze Sjugiem.
Najpierw jedziemy do Ustrzyk Dolnych. Tam się rozłazimy - Gosia wędruje na rynek i do Halicza (to nazwa sklepu, jakby ktoś nie wiedział), a my z Andrzejem reaktywujemy handel polsko - ukraiński. Flaszki dobrej wódki 0,7 l po 18 zł, piwo chmilne micne po 3,50 zł. Tego ostatniego w tym roku jest bardzo mało, gdyż "mrówkom" ów "eksport" piwa do Polski nie bardzo się kalkuluje. W ogóle handel mniejszy niż we wrześniu ub. roku. Ale większy niż w maju br., gdy tam wówczas zajrzałem.
Proszę wybaczyć, ale pewnych szczegółów dotyczących zawierania transakcji nie podam. Ogólnie tylko napiszę, że dostałem, co chciałem, oraz ile chciałem. Andrzej także.
We trójkę znosimy dokonane zakupy do bagażnika samochodu, potem znów wracamy na rynek, znów przynosimy nowy towar, wreszcie - dość!
Idziemy na kawę do pobliskiej cukierni "U Szelców" - tak, tych samych, co mają słodki lokal również w Lesku.
A potem w drogę, kierunek: Ustrzyki Górne, Zajazd pod Caryńską - tam bowiem przebywa kot.
Ale nie najkrótszą drogą. Jedziemy przez Dwernik i Nasiczne. W Nasicznem znam bowiem gospodarstwo, w którym można kupić prawdziwe jajka, takie prosto od prawdziwej, nie fermowej kury, oraz prawdziwy, w domu robiony biały ser. Część z Was może w tej chwili, czytając te słowa, wzrusza ramionami, ale myślę, iż mieszkańcy większych miast podzielają mój podziw dla owych wiejskich "prawdziwości".
Kupiliśmy, zapłaciliśmy, dostaliśmy jeszcze w prezencie litrowy słoik mleka prosto od krowy.
Dojechaliśmy wreszcie pod Zajazdu pod Caryńską w Ustrzykach Grn. Zamówiliśmy obiad, zjedliśmy go, a Sjuga ani kota nie ma. Wkrótce jednak Jacek (Sjug) nadjeżdża, cześć, cześć - powitanie. Z jakiegoś zakamarka swojego zajazdowego obejścia wyciąga małego, całego czarnego futrzaka, nawet spokojnego, nie za bardzo wystraszonego. To właśnie on, albo ona - Jacek twierdzi, że nie zna się na tym. Ja też nie. Orsini by się tu przydała. Gdybym znał Jej numer telefonu, to zadzwoniłbym i relacjonował, co widzę pod ogonkiem. Może na tej podstawie wydałaby zaoczną, słuszną diagnozę. A tak? Już wspólnie w czwórkę (Gosia, Andrzej, Jacek i ja) deliberujemy nad podbrzuszem zwierzaczka i jednomyślnie orzekamy, że to chyba jest jednak kotka. I jednomyślnie się mylimy - ale to wyjdzie na jaw dopiero później, już w Warszawie.
Wręczam Sjugowi symboliczny podarunek, należy Mu się, w końcu przez 3 miesiące chował mojego kota. Ładujemy się z popiskującym zwierzaczkiem do samochodu i bierzemy kurs powrotny - na Sękowiec.
Tam Andrzej wędruje do swojego domku nr 10, a my z Gosią znosimy zakupy i kota do naszego lokum.
O godz. 19-tej idziemy do Andrzeja na piwo.
Teraz awansem parę słów o kocie. Na imię ma Sabinek. Jest cały czarny, milutki, czysty i schludny. Jeszcze w Sękowcu (w zasadzie od razu, jakby był przyuczony, chociaż nie był) pojął trudną sztukę załatwiania się w kuwecie. Miał tzw. koci katar, ale już go z tego wyleczyliśmy - dostał 3 zastrzyki antybiotykowe. Ja chyba zaraziłem się od niego tym katarem (śpimy nosek w nosek), ale mnie też już przeszło. Rośnie jak na drożdżach, jest już chyba ze 2 razy większy niż był owego dnia 10 września. Apetyt ma szalony. Szybki jak błyskawica, buszuje i psoci w całym mieszkaniu. "Załatwił" nam już telefon przenośny. Dziś rano, gdy spieszyłem na wykłady, schował mi zegarek. Już miałem wyjść z domu, gdy prawie w ostatniej chwili spostrzegłem zegarek w kuchni na podłodze. Wprawdzie nie stłuczony, ale zaczął się późnić. Cóż, zegarmistrz zarobi.
Trzeba przed "łobuzem" (kotem, a nie zegarmistrzem) pilnować nakrytego stołu. W Zajeździe pod Caryńską przyzwyczaił się pewnie, że po odejściu gości można sobie wejść na stół, więc tę tradycję kultywuje. W barze w Tarnawie Niżnej wypisz - wymaluj podobne koty obsiadają jedzących gości i czekają, aż zostaną poczęstowane, lub ludzie sobie pójdą, pozostawiając resztki jedzenia na stołach.
Jak wiążę sznurowadła od butów, przyskakuje i stara się łapać je pazurkami. I jak tu nie kochać takiego zwierzaczka?
Kto jeszcze nie ma kota (na punkcie kota), tego namawiam. W podaży, czyli dostawie owego żywego kociego towaru, pomoże Lucyna.
A tak Bogiem a prawdą, Lucy, gdybyś tak kilka razy przywiodła autobus pełen turystów do Tarnawy Niżnej, a po drodze wstawiła gadkę (jak to Ty potrafisz) o ślicznych i biednych kotkach, co mogą nie przeżyć zimy, to by je wzruszeni turyści pobrali. Chociaż to spróbuj.
CDN
Piękna mama kocia była honorowym gościem KIMB. Miała "wejście". "Wmanewrowała mi się" na ręce. Wyjątkowa pieszczocha od razu wymruczała nam swoją tajemnicę: będę miała maleństwa, zaopiekujcie się nami. Podchwyciłeś nutki.
Koteczka ofiarowała Ci swoje małe, a Ty je z radością przyjąłeś.
Ni udało mi się. Próbowałam. W autokarze trudno przewozić kotki. :((
W kociej kwestii, to miałabym rade małą - nabycie drugiego kociego dziecka, do towarzystwa. Koci lubią towarzystwo wzajemne - sama wiem - mam dwa pręgowane szaraki i robi im dobrze, ze są razem. Więc mógłbyś dodać Sabinkowi jeszcze kolegę, moze być biały, dla odróżnienia :))
11 września
Wybieramy się do Krywego, ale lasem. Przekraczamy w Sękowcu most na Sanie, kawałek drogi idziemy w stronę osady, czyli lewobrzeżnego Sękowca "właściwego". Potem odbijamy w prawo, znów w stronę Sanu, tyle że maszerujemy teraz wzdłuż lewej strony rzeki. Wędrujemy leśną pół - ścieżką, pół - błotnistą drogą aż do ujścia Hulskiego do Sanu. W pewnym momencie przewodnik, czyli ja, popełnia błąd, gdyż chcąc dotrzeć jak najbliżej potoku Hulski nie skręca w porę w lewo, tylko wiedzie żonę i kolegę prosto, aż leśna ścieżka prawie zanika. Ale już po ok. 10 minutach nieco morderczego przedzierania się przez krzaki docieramy do poprzedniej drogi - po prostu nie mogliśmy się z nią znów nie spotkać. Wzajemne położenie dwóch rzek nie pozwalało na dłuższe błądzenie. Ja o tym wiedziałem, Andrzej chyba też, ale Gosia zaczęła już trochę panikować.
Wędrujemy następnie nad potokiem Hulski, znów "wyraźną" leśną ścieżką, aż do drutu kolczastego oznaczającego teren prywatny. Czyli mamy już Hulskie - miejscowość. Aż 2 chałupy, bez elektryczności. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu było tu ponad 50 gospodarstw. Przeprawiamy się na lewy brzeg potoku i początkowo idziemy znów równolegle do niego, tyle że po drugiej stronie. Na wysokości chałup skręcamy w prawo i walimy na przełaj aż na grzbiet Rylego. Tam spotykamy 2 turystów z Niemiec.
Już na górze robimy sobie "piwny" odpoczynek. W planie mamy jeszcze obejście całego Krywego: obok ruin cerkwi i dworu, zajrzenie do Tosi i dopiero powrót.
Obserwacja nieba skłania nas jednak do zmiany decyzji. Kontentujemy się samym widokiem Krywego ze szczytu Rylego, po czym schodzimy do drogi stokowej i wracamy nią do Zatwarnicy. Wykorzystujemy przy tym skrótowe ścieżki pod słupami z elektrycznością. W Zatwarnicy zachodzimy do sklepu. Kupujemy piwo i zasiadamy na tej słynnej, kultowej już werandzie zatwarnickiego sklepu. Stwierdzamy, że skracając wycieczkę - postąpiliśmy prawidłowo. Właśnie zaczęło padać i nie zanosi się, aby miało przestać. Gdybyśmy w porę nie zawrócili, wędrowalibyśmy teraz w deszczu.
A tak, to nawet do Sękowca nie musimy iść teraz pieszo. Szefowa sklepu zamyka go po godz. 17-tej i jadąc do domu podwozi nas do mostu na Sanie, skąd już mamy tylko kilkaset metrów.
O godz. 19-tej "organizujemy" piwko. U nas. Degustacja ukraińskiego piwa połączona z głaskaniem niby to kotki, a w istocie zakamuflowanego kocurka.
Kotek okazuje się bardzo inteligentny, a także pojętny, jeśli chodzi o sposób załatwiania, w warunkach domowych, swoich potrzeb naturalnych. Już przed jego przywiezieniem postawiłem w przedpokoju pod stołem kuwetę z cat's best. Wczoraj za tą "mniejszą" potrzebą od razu poszedł do kuwety, ale co będzie z tą "większą"? Dziś rano, czyszcząc ów "koci nocnik" znalazłem tam również i to "najważniejsze", czyli - przepraszam za kolokwializm - kupę.
12 września
I znów jedziemy do Ustrzyk Dln. Znów zakupy u ruskich przyjaciół, a konkretnie u jednego, z którym dwa dni temu umówiłem się na nieco większą liczbę butelek chmilnego micnego.
Kupuję także (w "Haliczu") koci pokarm. Nie dla naszego kotka, bo z myślą o nim (niej!) przywiozłem z Warszawy saszetki ze specjalnym żarciem dla kocich malców. Puszki kupuję więc dla kotów kręcących się wokół domu - aż do wyjazdu 30 września będę je codziennie systematycznie dożywiał.
Obiad jemy w Krościenku, specjalnie tam podjechaliśmy. Przy wjeździe do Krościenka po prawej stronie, przy skrzyżowaniu, znajduje się bardzo fajny, przydrożny mały bar (tuż obok, przy tym samym placu jest sklep spożywczy). Bar odkryłem już w roku ubiegłym. Nic się nie zmieniło na niekorzyść. Nadal można tam smacznie i tanio zjeść.
A wieczorem, w barze ośrodka w Sękowcu, doszło do spotkania z Piotrem, który właśnie przyjechał. Z tatą i psem. Zamiejscowym i miejscowym żłopaczom piwa w barze przedstawiłem Piotra jako największy autorytet w zakresie wiedzy o Bieszczadach - zarówno tej teoretycznej (np. historia, geografia), jak i praktycznej (trasy wycieczek, kwatery, etc.). Od razu nabrali szacunku i przestali się "rządzić" w lokalu.
CDN
Stały Bywalcze! Dzięki za tak wyczerpujący opis Waszego pobytu. Czyta się super, tylko brakuje mi zdjęć albo rycin jakiś chociaż.
Pozddrawiam
Stały Bywalcze! Dzięki za tak wyczerpujący opis Waszego pobytu. Czyta się super, tylko brakuje mi zdjęć albo rycin jakiś chociaż.
Pozddrawiam Bertrandzie, ja wprawdzie zdjęć nie robiłem, ale myślę, że nasi wspólni przyjaciele nie zawiodą.
I tak, gdy dojdę do opisu "ekstremalnej" wyprawy z Wojtkiem 1121, myślę iż zamieści swoje zdjęcia. Sporo ich zrobił. Powinien także zamieścić fotografię uzupełnionego przez nas spisu dyżurnych sprzątających wieczorem po nabożeństwach kościółek - cerkiewkę w Michniowcu. Tytułem wyróżnienia dopisaliśmy tam wybijających się członków Naszego Forum. O ile dobrze, Bertrandzie, pamiętam, to Twój dyżur wypada w 2-gi dzień Świąt, 26 grudnia (masz dyżur wspólnie z Izą). Ale wszystko w swoim czasie, dojdziemy do odpowiednich dat.
Także przypuszczam, iż Pastor i Piotr nie zawiodą - zamieszczą zdjęcia z imprezki, jaką zrobiliśmy w domku Pastora. Ale, jak powiadam, jeszcze nieco cierpliwości.
Kupuję także (w "Haliczu") koci pokarm. Nie dla naszego kotka, bo z myślą o nim (niej!) przywiozłem z Warszawy saszetki ze specjalnym żarciem dla kocich malców. Puszki kupuję więc dla kotów kręcących się wokół domu - aż do wyjazdu 30 września będę je codziennie systematycznie dożywiał.
Absolutnie odradzam, przyzwyczają się, rozpieszczą i potem trzeba będzie sobie od ust odejmować, bo zaczną lepiej jeść niż TY!
Absolutnie odradzam, przyzwyczają się, rozpieszczą i potem trzeba będzie sobie od ust odejmować, bo zaczną lepiej jeść niż TY! Alle ja przynajmniej będę lepiej, niż koty, pić. Taka kocina to przecież nawet piwa nie tknie.
Taka kocina to przecież nawet piwa nie tknie. Tego to nie byłabym pewna. Jeden z moich psów cierpiał na chorobę nerek. Wererynarz zlecił mu picie piwa (to były późne lata 80-te). Ciapa dostawał do michy piwo, wąchał i czekał. Po chwili przychodziła kocia czereda pod przewództwem Carycy. Zasiadali przy "stole" i wspólnie chleptali z michy.
Kotów dzikich chyba nie należy przyzwyczajać do saszetek z wiskasem czy innym kocim jedzeniem sztucznym. Kiedy nawykłe do tego jadła, po waszym wyjeździe, nie będą chciały innych posiłków. Moja Kicia - przyzwyczajona od małego do kociego żarcia, nie spojrzała nawet na szynkę czy wątróbkę.
Rok temu, na Tarnawie, czarno - biała kotka powiła chyba sześć kociaków różnej maści. Mieszkały w jednym z domków kempingowych obok hotelu. Któregoś dnia z przerażeniem zobaczyłam, że dostały z kuchni (kotka i kociaki) olbrzymią kość po kotletach schabowych; przychodzę do kotów następnego dnia rano, a tu leży wyczyszczona do białości kość. I koty te do dnia dzisiejszego mają się dobrze, dalej odżywiają się tym co pozostało z kuchni. Jeszcze w lipcu dzikie, teraz garną się do ludzi, czekają na pieszczoty.
Jeśli będziecie w najbliższym czasie w Tarnawie Niżnej i jeśli możecie utrzymać kota, weźcie któregoś i zapewnijcie mu odpowiednie warunki. W innym wypadku nie przetrzymają zimy.
Jakiś zbłąkany myszołów lub orzeł przedni albo ural, gdy tylko zgłodnieją to się kotkami zajmą.
Jakiś zbłąkany myszołów lub orzeł przedni albo ural, gdy tylko zgłodnieją to się kotkami zajmą. Niestety,masz rację.
Ich dni są policzone. Chciałam zabrać ciężarną szarą kocicę, tę z chorymi tylnymi łapkami, do domu. Miałam ją w autokarze ale kocica wystraszyła się. Musieliśmy ją odwieźć. Gdy byliśmy ostatnio kocia gdzieś się zaszyła. Nie mogłam jej znaleźć.:-(
Rok temu, na Tarnawie, czarno - biała kotka powiła chyba sześć kociaków różnej maści. Mieszkały w jednym z domków kempingowych obok hotelu. Któregoś dnia z przerażeniem zobaczyłam, że dostały z kuchni (kotka i kociaki) olbrzymią kość po kotletach schabowych; przychodzę do kotów następnego dnia rano, a tu leży wyczyszczona do białości kość. I koty te do dnia dzisiejszego mają się dobrze, dalej odżywiają się tym co pozostało z kuchni. Jeszcze w lipcu dzikie, teraz garną się do ludzi, czekają na pieszczoty.
Jeśli będziecie w najbliższym czasie w Tarnawie Niżnej i jeśli możecie utrzymać kota, weźcie któregoś i zapewnijcie mu odpowiednie warunki. W innym wypadku nie przetrzymają zimy. Święty Duch Pana Boga chwali. A więc to Ty. Dopiero przed chwilą poukładały mi się puzle w głowie. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się i wypijemy wspólnie gdzieś na szlaku hebratkę (bez wkładki).
Święty Duch Pana Boga chwali. A więc to Ty. Dopiero przed chwilą poukładały mi się puzle w głowie. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się i wypijemy wspólnie gdzieś na szlaku hebratkę (bez wkładki). Tak to ja:razz:
Jakie to puzle poukładały Ci się w głowie? Czy może kiedyś widziałyśmy się na Tarnawie?
Na pewno się spotkamy.
Z Tobą Lucyno mogę na szlaku (w drodze wyjątku), wypić nawet herbatkę z wkładką:shock:
Twoi Przyjaciele są moimi znajomymi.
Do zobaczenia na szlaku.
Miło mi, że w kociej sprawie dogadały się Lucyna i Dorota z Krakowa.
Ale teraz ad rem, czyl powrót do głównego tematu.
13 września
Dziś sprawdzimy funkcjonalność "lokalu kontaktowego" Naszego Forum, czyli baru "Zacisze" w Cisnej.
Ale najpierw musimy "zapracować" na tamtejszą obiadokolację. Jedziemy (tym razem samochodem Andrzeja) do Żubraczego, a tam nas (czyli Gosię i mnie) pan kierowca pozostawia, informując, że zaplanowana wycieczka to dziś nie na jego siły. Kolega przeżywa jeszcze, jak widać, dwie poprzednie "wielkie wspinaczki" na Otryt i Ryli. Oto skutki kilkuletniego gnuśnienia i zaniedbań treningowych. Jak się kumpel nie weźmie w porę w garść (a to już naprawdę ostatni dzwonek), to zramoleje ze szczętem. Bo potem to będzie już za późno - lekarz każe mu "unikać wysiłku". Czyli że zamiast Bieszczad będzie podziwiał Park Łazienkowski, przysiadając co parę chwil na ławeczce, karmiąc ptaszki i wiewiórki.
Wędruję sobie zatem tylko z moją piękniejszą połową. Pokonujemy trasę: Żubracze - Solinka - Roztoki Grn. - Liszna - Majdan - Cisna. Pochmurno i zimno, ale chociaż nie pada. Pora deszczowa dopiero nadchodzi, o czym naturalnie jeszcze nie wiemy. Jest tak chłodno, że nawet pić piwa mi się nie chce, co u mnie oznacza wielką anomalię. Łażę z tym piwem cały dzień i w końcu przynoszę je z powrotem. W Roztokach Grn. zjadamy po kanapce i szybko dalej wędrujemy, gdyż podczas postoju zdążyliśmy trochę zmarznąć.
Jedyną atrakcję stanowią drapieżne ptaki na niebie. Ale i one wyglądałyby ładniej w słońcu.
Już w Cisnej spotykamy orszak weselny. Machamy państwu młodym, a panna młoda odpowiada pięknym uśmiechem. Wołam "w każdym kątku po dzieciątku", ale chyba nie słyszą. A zresztą, mogą nie słyszeć, byle by się ziściło!
Docieramy do "Zacisza". Tam już czeka na nas Andrzej, który dopiero co przyjechał. Jeździł sobie po okolicy i trochę spacerował.
Żadnych oznaczeń wskazujących na powiązanie "Zacisza" z Naszym Forum, pomimo obietnic Bertranda i Wuki, nie widzę. Rozmawiam z barmanem, który zaraz prosi Szefową. Tłumaczą mi oboje, że jeszcze nie zdążyli przygotować stolika z rezerwacją dla uczestników Bieszczadzkiego Internetowego Forum Dyskusyjnego. Dobrze znają Bertranda, powołanie się na Niego znakomicie ułatwia tę wstępną rozmowę.
Jesteśmy bardzo głodni. My z Gosią troszkę zmarzliśmy, zresztą przeszliśmy ok. 18 - 20 km, a Andrzej - on jest zawsze głodny.
I tu następuje mały zgrzyt. Gosia zamówiła "placki po bieszczadzku". Pal sześć, że czeka na nie cholernie długo, ale w końcu dostaje je ... niemiłosiernie przesolone. Ja osobiście jestem, jeśli chodzi o żarcie w knajpach, raczej mało wybredny. Początkowo więc myślę, że przesadza z tą opinią o przesoleniu. Wreszcie próbuję je sam, z talerza żony. Faktycznie, kobieta ma rację, tego nie da się zjeść. Chyba kucharzowi torba z solą pękła i się do kotła cała wysypała. Żona zjada więc samo ciasto, pozostawiając nietknięte mięsko na boku talerza. I w sumie jest niezadowolona. A wiadomo, że jak baba niezadowolona, to ...
Gwoli ścisłości podaję, że my z Andrzejem nie narzekaliśmy na jedzenie. Już nie pamiętam, co mój kolega zamówił (chociaż na pewno nie placki po bieszczadzku), ale nie narzekał. Ja również się najadłem kotletem schabowym, był duży i smaczny.
Żadnych reklamacji z powodu tych niemożliwie słonych "placków po bieszczadzku" nie składaliśmy. Aż do tej pory. Kolega barman podobno czyta Nasze Forum, więc może teraz się domyśli, dlaczego wychodziliśmy z "Zacisza" w nienajlepszym humorze. Jeśli w ogóle to pamięta.
Wracamy do Sękowca. Zapraszamy pana kierowcę do nas na piwo, mnie też ono w domowym cieple znów smakuje.
Tego dnia odwiedzam jeszcze Pawła i Darka, którzy dopiero co przyjechali. Piskal ma przybyć za dwa dni. Nie bawię u nich długo, chłopy muszą się przecież rozpakować.
14 września
Planujemy odpoczynek od pieszych wędrówek. Jedziemy dziś do Czarnej. Musimy kupić Gosi nowy plecak, gdyż w poprzednim rozbiła szklane opakowanie, które jej się rozprysło na co najmniej tysiąc szklanych ostrych kawałeczków.
I pomimo niedzieli ów plecak kupujemy - w delikatesach w Czarnej.
Nabywamy tam też odpowiednią (czyli znaczną) ilość fasolki po bretońsku. I wracamy do Sękowca. Zimno i chwilami mży.
Andrzej dość smacznie przyrządza tę fasolkę i nas zaprasza. Siedzimy sobie potem w jego domku nr 10, pałaszujemy talerz za talerzem (nie myśląc o nieuchronnych gastrycznych efektach takiego posiłku) i popijamy ukraińską "priwatną kolekciję", czyli b. dobrą gorzałę, jak by kto jeszcze nie wiedział.
Wieczorem wpadamy na "uzupełniające" piwo do baru w ośrodku. Oprócz naszej trójki są tam również Piotr oraz Paweł i Darek. Z Pawłem i Darkiem (Piotr ma inne plany) umawiamy się na jutrzejszą całodniową wycieczkę na Połoninę Wetlińską, z wykorzystaniem dwóch toyot: Pawła i mojej. Nie oznacza to, że chcemy na połoninę wjechać samochodami. Zamierzamy z Pawłem rano wyjechać dwoma autami, jedno gdzieś pozostawić po drugiej stronie połoniny (na parkingu na jakiejś przełęczy lub w samej Wetlinie), a potem drugim wozem powrócić po resztę towarzystwa do Sękowca. I stąd wyjść już pieszo, pójść na połoninę przez Zatwarnicę i Suche Rzeki, wiedząc że będziemy mieli czym przyjechać do Sękowca. Takie "kombinacje" są niestety niezbędne, jeśli się nie kwateruje gdzieś przy obwodnicy (bo tam sprawę powrotu ułatwiają bieszczadzkie busiki).
W zależności od jutrzejszej pogody, która coś się niewyraźnie zapowiada, zamierzamy przejść albo całą Połoninę Wetlińską z Przełęczy Orłowicza aż do Chatki Puchatka, albo tylko z Przełęczy Orłowicza wejść na Smerek, wrócić i zejść do Wetliny.
Jeszcze nie wiemy, że jutro nastąpi początek 9-cio dniowej pory deszczowej.
A wyprzedzając tok narracji informuję, że do tej wycieczki doszło. Pomimo zimna oraz opadu deszczu o charakterze ciągłym oraz intensywnym. Szczegóły niebawem.
CDN
"Wywołana do tablicy"informuję,że słowa dotrzymam-flaga będzie.Troszkę opóźnienia z przeróżnych przyczyn obiektywnych i troski o to,zeby TO miało ręce i nogi.Cierpliwosci zatem jeszcze ciut!Pozdrawiam!
Witam
...Dziś sprawdzimy funkcjonalność "lokalu kontaktowego" Naszego Forum, czyli baru "Zacisze" w Cisnej. To jest aktualnie siedzisko wszelakiej maści "harley-owców". Czekanie 30 minut na posiłek to lekka przesada. Po przeczytaniu miłej Pani z obsługi listy potraw taka wypadła średnia. Substytut posiłku - to tylko 3 minuty!!!
x10 to posiłek !!!
Pozdrówka
Na razie tyle - lebo co wróciłem z Bieszczadów. Jak dojdę do siebie to może cosik skrobnę.
15 września
Kto by wcześniej pomyślał, że dziś - 3 listopada, pisząc te słowa, będę miał lepszą pogodę niż 15 września, czyli - jak by nie było - latem.
Z samego rana jeszcze nie padało. O godz. 8-mej wyjeżdżamy z Pawłem dwoma samochodami do Wetliny. Po drodze obserwuję termometr na desce rozdzielczej, temperatura spada chwilami do 3 st. C. Jadę z włączonym ogrzewaniem.
W Wetlinie zajeżdżamy do Dworaczków, tam parkuję moją toyotę i przesiadam się do Pawłowej. Wcześniej, tak na wszelki wypadek, pozostawiam w recepcji kartkę z numerem rejestracyjnym samochodu, moim nazwiskiem i numerem komórki. Licho nie śpi.
Wracamy autem Pawła. Jeszcze w Wetlinie spostrzegamy na szosie lisa, niespiesznie sobie maszerującego drogą, ale prawidłowo dla ruchu pieszego, bo lewą stroną.
Zajeżdżamy do Sękowca. Tam okazuje się, że jedynym kandydatem na wycieczkę, oczywiście oprócz Pawła i mnie, jest Darek. A zatem wyruszamy tylko we trzech.
Gdy przekraczamy San, jest chyba już po godz. 10-tej. Właśnie zaczęło padać. Temperatura nadal nie przekracza 5 st. C. Na niebie ołowiane chmury, ale szybko przesuwające się. Pocieszamy się, że wiatr je rozpędzi i przepędzi. Nie zdajemy sobie sprawy, że właśnie je napędza i gromadzi na całe najbliższe 9 dni.
W zatwarnickim, "kultowym" już sklepie kupujemy piwo. Ja - tylko jedno, gdyż będę dziś jeszcze kierowcą. A zresztą jest zimno i pada deszcz, pić się nie chce.
Zakapturzeni wędrujemy dalej. Krótki postój robimy w Suchych Rzekach - w miejscu, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu była "Ostoja". Paweł i Darek chowają się pod wiatę, pod którą zgromadzono deski porozbiórkowe. Ja staję pod drzewami z drugiej strony drogi. Chwila zadumy. To se już ne wrati. "Ostoja" przeszła do bieszczadzkiej historii. Czy tak rzeczywiście musiało być ?
Idziemy dalej w kierunku Przełęczy Orłowicza. Przed wyjściem ze strefy lasu na połoninę znów chwila refleksji. Blaszana tabliczka na drzewie informuje, że w tym miejscu dn. 2 października 1998 r. zmarł śp. Karol Gruszczyk. To już 10 lat temu. Przez ten czas drzewo się rozrosło i tabliczka zaczyna z niego odpadać.
Na Przełęczy Orłowicza okropny ziąb, rzęsisty deszcz i mgła. Definitywnie porzucamy zamiar wejścia na Smerek i zmykamy jak najszybciej w dół, tyle że już nie na zatwarnicką, lecz na wetlińską stronę. Przy skałach, pod pierwszymi drzewami robimy krótki "piwny" postój.
Dalej w drogę. Moja kurtka ładnie chroni przed wilgocią górną część ciała, ale od kolan w dół jestem mokry, buty też już zaczynają mi przemakać. Paweł się trzyma dzielnie, natomiast Darek zaczyna szczękać zębami (dosłownie !). A deszcz na przemian albo pada, albo leje. I wieje zimny wiatr. I nadal jest co najwyżej 5 st. C.
W Wetlinie docieramy do Dworaczków, zamawiamy solidny obiad. Ratuję Darka aspiryną, którą zawsze noszę przy sobie, ale tak się składa, że to innych zawsze nią częstuję w potrzebie.
Najedzeni i nieco podsuszeni wsiadamy do mojego samochodu i wracamy do Sękowca. Dopiero tam mogę się rozgrzać "od środka", co skwapliwie czynię ukraińską gorzałą. I nic mi nie było, nawet nie kichnąłem.
Podczas wędrówki Paweł i Darek otrzymali telefoniczną informację od Piskala, że właśnie przybył do Sękowca z dalekiego Torunia. Dostał od nich polecenie napalenia w piecu.
CDN
11 września
Obiad jemy w Krościenku, specjalnie tam podjechaliśmy. Przy wjeździe do Krościenka po prawej stronie, przy skrzyżowaniu, znajduje się bardzo fajny, przydrożny mały bar (tuż obok, przy tym samym placu jest sklep spożywczy). Bar odkryłem już w roku ubiegłym. Nic się nie zmieniło na niekorzyść. Nadal można tam smacznie i tanio zjeść.
CDN Ja ten lokal odkryłem w tym roku. Pisałem w innym temacie - doskonała golonka z zapiekanymi ziemniaczkami + musztarda - 10zł!!! Także potwierdzam i polecam. Dodatkowo zimne piwko...
16 września - 2-gi dzień pory deszczowej
O godz. 10-tej przyjechał do nas Wojtek1121 z żoną, Anią. Zabierają Gosię, mnie i Andrzeja na przejażdżkę terenówką Wojtka, nissanem. Wóz wspaniały. Aktualnie Wojtek zmienił go na jeszcze lepszy (terenową toyotę), ale wiem o tym tylko ze słyszenia.
Posiadając stosowny glejt pozwoleństwa na jazdę po otryckich drogach zakładowych LP, jedziemy z Sękowca do Polany. Stamtąd chcemy się udać zaznaczoną na mapie drogą do Rosolina (miejsce po niegdysiejszej wsi), obejrzeć ruiny dworu i pieczarę przy potoku Czarny.
Po przejechaniu chyba ok. 1 km natrafiamy na bród. Po opadach woda jest duża i mętna, dna nie widać. Pal sześć, że potopilibyśmy nasze baby, ale samochodu szkoda. Wojtek wycofuje wóz na wstecznym biegu, zawracamy do Polany.
Jedziemy do Czarnej, oczywiście objazdem koło osuwiska na obwodnicy. Dla wozu terenowego to pestka, ale i osobowym ostrożnie się przejedzie. Nikt tam już nie pilnuje, nie kontroluje, czy przejeżdżający posiadają odpowiednie "przepustki" wydawane przez stosowne władze.
W Czarnej nie zatrzymujemy się, lecz od razu podążamy do Bystrego. Podjeżdżamy pod cerkiew greckokatolicką, nieczynną, ale jako tako zabezpieczoną przed dewastacją. Panie pozostają w samochodzie, a my oglądamy cerkiew ze wszystkich stron, ukrywając przy okazji "skarb" Geocache. Gdyby jakiś miejscowy pijaczek to wyśledził, miałby okazję spróbować czegoś lepszego. Ale nie, nikogo tam nie ma, pogoda skutecznie odstrasza i miejscowych, i turystów.
Zaglądamy też do rzeźbiarza - malarza mieszkającego tuż obok cerkwi. Ucinamy sobie rozmówkę z nim i jego tatą. Od słowa do słowa i okazuje się, że ojciec gospodarza zna ... mojego szwagra. Obaj pracowali w Karsznicach na kolei. Small the world !
Ów artysta to barwna postać Bieszczadów. Nie czuję się jednak upoważniony, aby cokolwiek więcej napisać. Poza tym informacje, jakie uzyskałem zarówno od niego, jak i później, od innych "wtajemniczonych", są tak ciekawe i nietypowe, że koniecznie wymagają jeszcze potwierdzenia. Jest to zresztą temat do dyskusji przy piwie, a nie na forum dyskusyjnym.
Z Bystrego jedziemy do pobliskiego, przygranicznego Michniowca. Najpierw podjeżdżamy do końca wsi. Jeszcze kilkaset metrów i już Ukraina. Zatrzymujemy się, wysiadamy z samochodu i chowamy się pod wiatą końcowego przystanku PKS. Tam zjadamy małe co nie co. Następnie jedziemy z powrotem, czujnie wzrokiem lustrując prawą stronę wiejskich zabudowań. Jest ! Właśnie o to mi chodziło. Pokazuję przyjaciołom ładną cerkiewkę w Michniowcu, aktualnie kościółek rzymskokatolicki. Wojtek robi trochę zdjęć.
Przy okazji odkrywamy wywieszoną do publicznego wglądu listę osób sprzątających ów kościół, harmonogram prac sporządzono aż do 21 grudnia br. To doprawdy wstyd, że na tej liście nie ma nikogo z Naszego Forum. A może by tak ją uzupełnić, doprowadzić aż do końca roku ? Żeby jednak na to pytanie znaleźć odpowiedź, należy wybrać się do Michniowca. Jest to nawet konieczne, aby nie przeoczyć własnego terminu prac porządkowych.
Wyjeżdżamy z Michniowca, wracamy do Polany. Jedziemy w stronę Lutowisk, przed nimi skręcamy w prawo, na Skorodne. Droga nieco, ale tylko "nieco" podreperowana. Dla Wojtka i jego terenówki to jednak tylko "małe piwko przed śniadaniem". W Skorodnem zatrzymujemy się na kilkanaście minut, badając tamtejsze warunki agroturystyczne. Dla osób preferujących samotność byłby tu istny raj. Bo ta miejscowość to znajduje się już nawet nie na końcu świata, ale jeszcze dalej. Czyli poza końcem świata.
Z Polany leśnymi drogami zakładowymi podążamy do jakiegoś miejsca na obwodnicy, skąd już blisko do Rajskiego. Po drodze obserwujemy wywóz drewna z Bieszczad. Czy nie za dużo tego przypadkiem ?
Z Rajskiego jedziemy do Studennego, a tam przez most na Sanie wjeżdżamy znów na leśną drogę, którą walimy wprost do Sękowca. Żegnamy się z Wojtkiem i Anią, umawiając się z Nimi na następny dzień.
Wieczorem wpadamy na piwo do baru w Sękowcu. Spotykamy się tam z Piotrem, pojawia się także Iza. Wzajemnie opowiadamy sobie o detalach deszczowej turystyki. Nie zapisałem sobie jednak, którędy oni wędrowali, więc teraz już nie pamiętam.
CDN
Stamtąd chcemy się udać zaznaczoną na mapie drogą do Rosolina (miejsce po niegdysiejszej wsi), obejrzeć ruiny dworu i pieczarę przy potoku Czarny.
Po przejechaniu chyba ok. 1 km natrafiamy na bród. Po opadach woda jest duża i mętna, dna nie widać. Pal sześć, że potopilibyśmy nasze baby, ale samochodu szkoda. Wojtek wycofuje wóz na wstecznym biegu, zawracamy do Polany. Ale z Was lenie śmierdzące, od brodu do groty nie ma ani kilometra, raptem kilkaset metrów spacerkiem wzdłuż potoku. Ale w sumie fakt, dobrze że zawróciliście bo grota ma za mały prześwit i widzi mi się terenówka nie wejdzie, więc i tak nic byście nie zobaczyli... :mrgreen:
Chcieliśmy iść na piechotę , ale była wysoka woda w potoku. Kilka zdjęć z wyprawy ze SB.
16 września -
Ów artysta to barwna postać Bieszczadów. Nie czuję się jednak upoważniony, aby cokolwiek więcej napisać. Poza tym informacje, jakie uzyskałem zarówno od niego, jak i później, od innych "wtajemniczonych", są tak ciekawe i nietypowe, że koniecznie wymagają jeszcze potwierdzenia. Jest to zresztą temat do dyskusji przy piwie, a nie na forum dyskusyjnym.
CDN Względem owego artysty (fakt-swymi przeżyciami mógłby ze trzy osoby obdzielić już , a przecież młody jeszcze chłop) mam pytanie : czy "Rodząca murzynka" już gotowa ?
Dodam tylko od siebie ...... ma bardzo ciekawie "obudowany" (urządzony na zewnątrz) stuletni już przecież dom (zachwycił nas z zewnątrz i od wewnątrz).
Jego ojciec pokazal mi dar od syna "Cerkiew nocą" (doszukaliśmy się wspólnych znajomych) i nabyliśmy "mały obraz" z "Malej ..... "
Pozdrawiam PF
ps myślę ,że tyciuchne uchylenie informacji można ..... , niekoniecznie przy piwie .
Wojtek1121 - bardzo dziękuję Ci za uzupełnienie zdjęciami mojego powyższego postu z dn. 16 września. Mam również cichą nadzieję, że uczynisz to także w odniesieniu do poniższej relacji z dn. 17 września, gdy też razem włóczyliśmy się po Bieszczadzie.
PiotrekF i inni Koledzy (Koleżanki) z Naszego Forum, którzy zgłosiliście już, bądź dopiero zgłosicie swoje uwagi. Odpowiem Wam już po zakończeniu mojej opowieści (poświęcę temu ostatni post). Pozwólcie, że na razie dokończę bieszczadzki "pamiętnik". A zatem, wracam do niego.
17 września - 3-ci dzień pory deszczowej
Szanownych Czytelników proszę teraz o rozłożenie mapy. Jest ona niezbędna podczas lektury prawie wszystkich odcinków tej opowieści, ale do zrozumienia niniejszego będzie potrzebna szczególnie.
O pogodzie nie napiszę, bo nie była tego warta.
Ok. godz. 9-tej rano wyjeżdżamy z Gosią z Sękowca. Udajemy się do Bystrego k. Baligrodu, gdzie w "Wisanie" chwilowo pomieszkują Wojtek1121 i Ania. Jazda tam zabiera mi ponad godzinę, droga jest kręta i mokra. Z powrotem będzie nie lepiej.
Wojtek i Ania już na nas czekają. Przesiadamy się do Wojciechowego terenowego nissana i przez Przełęcz Żebrak docieramy nim do Woli Michowej. Na samej przełęczy, przy opustoszałej bazie namiotowej krótki postój, Wojtek robi kilka zdjęć.
W Woli Michowej skręcamy - już na tzw. drodze karpackiej - w prawo (na zachód). Po przejechaniu ok. 1 km docieramy do stokówki biegnącej mniej więcej wzdłuż potoku Magurczyny Niżny (nazewnictwo wg najnowszej mapy Compassu). Skręcamy w tę stokówkę (w lewo) i jedziemy nią kilka km na południe, aż do końcowej pętelki - nawrotki. Wysiadamy z samochodu, pozostawiając w nim nasze panie, najwyraźniej nie mające ochoty na opuszczenie suchego pomieszczenia pod dachem.
W tym miejscu konieczna dygresja - muszę się przyznać do dwóch własnych błędów.
Najwyraźniej nie doceniłem Wojtka, a wręcz Go zbagatelizowałem. Przypuszczałem, że wycieczka z Nim to będzie głównie jazda samochodem plus króciutkie spacerki na prawo i lewo, ale zawsze niedaleko od szosy. No i w związku z tym, pomimo fatalnej pogody, nie założyłem odpowiednich butów. Włożyłem takie, nb. bardzo wygodne, w których chadzam sobie po Puszczy Kampinoskiej w suche, bezdeszczowe dni. To był pierwszy mój błąd.
Drugim było to, że - wyruszając w pieszą trasę - nie wiedziałem, gdzie dokładnie się znajduję. Ogólnie się tylko orientowałem, że jesteśmy kilka km na południowy zachód od Woli Michowej. Nie miałem wtedy pojęcia o tym, co (vide tekst powyżej) przed chwilą napisałem. Te okolice Bieszczadów znam tylko fragmentarycznie i słabiutko. To nie okolice Otrytu, gdzie czuję się jak na warszawskiej Ochocie.
Wojtek mi wprawdzie coś tłumaczył, wymieniał jakieś nazwy, ale bez zorientowania ich na mapie niewiele mi to mówiło. Po prostu powinienem wtedy rozłożyć własną mapę, umiejscowić na niej miejsce wymarszu oraz punkt docelowy, ale tego nie zrobiłem. Uczyniłem to dopiero wysoko, znajdując się na szlaku granicznym. Ale po kolei.
Od stokówki, którą przyjechaliśmy, odchodzi w górę, na południe, puszczańska zrywkowa ścieżka. Jest zaznaczona na mapie. Wędrujemy nią więc z Wojtkiem pod górę. Wojciech chce nią iść aż do końca, bo ścieżka z czasem zanika (tak jest też na mapie, tyle że ja wtedy nie miałem o tym pojęcia). Potem powinniśmy pójść na przełaj jeszcze trochę, kilkaset metrów, w górę - aż do szlaku granicznego niebieskiego i czerwonego. Wyszlibyśmy wtedy na odcinek tego szlaku znajdujący się pomiędzy Głębokim Wierchem a Wysokim Groniem. A dalej powędrowalibyśmy już wygodnie szlakiem, granicą polsko - słowacką, na wschód aż do Wierchu nad Łazem, gdzie Wojtek miał odnaleźć "skarb" Geocache i podmienić go na własny. Taki dokładnie był plan dzisiejszej wyprawy.
I może plan zostałby w ten sposób zrealizowany, gdyby nie urządzenie GPS Wojtka, nastawione na ów Wierch nad Łazem. "Dzięki" temu urządzeniu nawigacyjnemu, zamiast pójść (po zaniknięciu ścieżki) najkrótszą drogą na przełaj w górę - nie zwracając uwagi na GPS informujący nas, że miast przybliżać się do punktu docelowego, to się od niego trochę oddalamy - leźliśmy po chaszczach na południowy wschód. Ale za to zgodnie z GPS ! I tak się przedzieraliśmy przez chaszcze, powalone drzewa, jeżyny, dzikie maliny, płosząc niedźwiedzie, lwy i tygrysy, walcząc z UPA, cały czas wędrując prawie r ó w n o l e g l e do szlaku granicznego. Dość powiedzieć, że na szlak weszliśmy tuż przed Wierchem nad Łazem, ale za to zgodnie ze wskazaniami GPS !
Na Wierchu nad Łazem wykonaliśmy powinności Geocache i trochę odpoczęliśmy. Dopiero tam wyciągnąłem mapę i ustaliłem miejsce własnego pobytu.
Za to droga powrotna była już zgodna z ustalonym planem. Poszliśmy szlakiem czerwonym i niebieskim na zachód, zatrzymując się na chwilę przy cmentarzu żołnierzy poległych w I wojnie światowej. "Naziemnych" elementów grobów już tam nie ma, zgryzł je ząb czasu. Jedynie symboliczny pomnik i odpowiedni napis informują przygodnego turystę, obok jakiego miejsca właśnie przechodzi.
Weszliśmy szlakiem na Wysoki Groń, zeszliśmy z niego i - znajdując się już niedaleko Głębokiego Wierchu - odważnie skręciliśmy w prawo, znów w chaszcze. Trochę przedzieraliśmy się na przełaj w dół, aż dotarliśmy do znanej nam ścieżki. Zeszliśmy nią aż do stokówki i naszych pań już kilka godzin marznących w samochodzie.
Byłem ubłocony i przemoczony aż do połowy ud. Z lekka tylko się oskrobawszy z błota wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do "Wisanu" w Bystrem. Buty i skarpetki zostawiłem w kotłowni, niestety tylko "letniej", ponieważ ogrzewanie było już od paru dobrych godzin wyłączone. Podeschły tylko ciut, ciut. A nogawki od spodni wysoko podwinąłem, aby nie czuć zimna przemoczonych dżinsów.
W "Wisanie" zjedliśmy obiad, który ja osobiście mogłem popić tylko kompotem. Wkrótce pożegnaliśmy się z Anią i Wojtkiem - czas wracać do naszego kotka w Sękowcu. A tak naprawdę, to chciałem jak najszybciej pozbyć się mokrych spodni, butów i skarpetek, oraz - leczniczo i profilaktycznie - wypić coś konkretnego.
Do Sękowca dojechaliśmy gdy już było ciemno. Spodni "pozbyłem się" w sensie dosłownym. Dżinsy (dość już wcześniej znoszone) były tak zabłocone, że wcale ich nie czyściłem. Dokładnie i ostrożnie (aby nie pobrudzić mieszkania) je tylko zwinąłem, po czym wyrzuciłem do kosza.
CDN
Względem owego artysty (fakt-swymi przeżyciami mógłby ze trzy osoby obdzielić już , a przecież młody jeszcze chłop) mam pytanie
ps myślę ,że tyciuchne uchylenie informacji można ..... , niekoniecznie przy piwie . Zastanawiające. Obdzielić trzy życia, nasi znajomi są moimi znajomymi :mrgreen:itd. Dzwonek alarmowy dzwoni i to mocno.
A poważnie. Człowieka znam tylko z opowieści Znaomych, którzy kontaktowali się z nimi służbowo ale mimo tego wolę to miejsce omijać szerokim łukiem.
Teraz czas moją wersję wyprawy z SB. Jak nie którzy forumowicze wiedzą bawię się w zabawę geocaching. W miejscu Wierch nad Łazem była ukryta mała skrzyneczka sam nie miałem odwagi się do niej wybrać postanowiłem zwerbować SB powiedziałem mu zgodnie z prawdą , że dojedziemy jak najbliżej tj. na odległość 2300m w linii prostej a później częściowo na przełaj udamy się do celu , jak wszyscy sobie zdają sprawę faktyczna odległość była większa w sumie zrobiliśmy 8 km. Pogoda była fatalna nawet najnowszy gps miał trudności ze wskazaniem prawidłowego kierunku. Sb widząc , że miejscami nie wiem w którą stronę mam prowadzić wyprawę błagał mnie aby zarządzić odwrót , ale pozostałem nieubłagany i doprowadziłem do celu , wróciliśmy całkowicie zmoczeni ci upaprani w błocie.
Teraz czas moją wersję wyprawy z SB. (...)dojedziemy jak najbliżej tj. na odległość 2300m w linii prostej a później częściowo na przełaj udamy się do celu , jak wszyscy sobie zdają sprawę faktyczna odległość była większa w sumie zrobiliśmy 8 km. (...) 8 km w ekstremalnych warunkach. Chaszcze, jary, powalone drzewa, błoto miejscami do kolan.
(...) Sb widząc , że miejscami nie wiem w którą stronę mam prowadzić wyprawę błagał mnie aby zarządzić odwrót , ale pozostałem nieubłagany i doprowadziłem do celu , (...) Powiedzmy, że kilka razy głośno wyartykułowałem opcję powrotu.
(...) wróciliśmy całkowicie zmoczeni i upaprani w błocie. Ale zadowoleni.
18 września - 4-ty dzień pory deszczowej
Przed południem zapukał Piskal ze sporym półmiskiem placków ziemniaczanych własnej roboty. Czekały na nas wczoraj w domku nr 1. Mieliśmy tam wpaść wieczorem, ale w związku z opisanym przemoczeniem, zabłoceniem i dość późnym powrotem, zrezygnowaliśmy.
Zaprosiliśmy więc z Gosią teraz do nas Andrzeja, Darka, Piskala i Pawła. Zjedliśmy owe Piskalowe placki, dokładnie popijając je "priwatną kolekciją" oraz "chmilnym micnym". Paweł zrobił kilka zdjęć, w tym fotografie naszego nowego kotka.
Tu dygresja. Ww. zdjęcia, a także inne z naszych późniejszych wspólnych wycieczek i spotkań towarzyskich, Paweł obiecał mi przegrać na płytkę CD i dać w Warszawie. Było tego sporo, oglądaliśmy je w laptopie jeszcze przed wyjazdem. No i do tej pory tych zdjęć nie dostałem, a byłyby one "jak znalazł" uzupełnieniem niniejszej relacji. Po przyjeździe do Warszawy dwa razy usiłowałem się z Pawłem skontaktować - raz Mu się nagrałem na pocztę głosową, dzień później wysłałem sms-a. Bezskutecznie. Pogniewał się, czy co ?
O godz. 15-tej wybraliśmy się z Gosią i Andrzejem na konkretny posiłek - obiad w hotelu w Zatwarnicy. Pieszo w obie strony, co daje łącznie spacerek ok. 5 km. Niedużo, ale jednak.
A wieczorem - wieczorem to przyjechał Pastor z Bernadettą ! Może coś się wreszcie zacznie dziać. Pomogłem Im wnieść klamoty do domku nr 4, ponoć najlepszego w całym ośrodku. Potem już nie angażowałem Ich swoją osobą, niech się spokojnie rozpakują i nacieszą sobą w nowym miejscu. Umówiliśmy się tylko na dzień następny, na spotkanie integracyjne. U Nich w domku.
19 września - 5-ty dzień pory deszczowej
W związku z zaplanowaną na dziś imprezą wybraliśmy się aż do Ustrzyk Dln. na konieczne zakupy. Jak się zapewne domyślacie, głównie po "priwatną kolekciję" oraz "chmilne micne". Pojechaliśmy w czwórkę, tj. ja z Gosią, Andrzej i Piskal. Oprócz wymienionych ukraińskich specyfików kupiliśmy także co nie co na zakąskę.
A na obiad specjalnie podjechaliśmy do baru w Krościenku, wcześniej już tu opisanego, i - jak się okazuje - znanego nie tylko mnie.
Ok. godz. 19-tej zebraliśmy się w domku Pastora. Lista obecności wg kolejności alfabetycznej przedstawiała się następująco:
1) Andrzej,
2) Bernadetta,
3) Gosia,
4) Iza,
5) Pastor,
6) Piotr,
7) Stały Bywalec,
8 ) Xirątko - już poczęte, noszone przez Osobę Nr 10 z tej listy,
9) Xiro,
10) Xirowa,
11) Xirówna - Osoba wyraźnie nieletnia, w wieku mniej więcej "późny żłobek" lub "wczesne przedszkole".
Pogadaliśmy, pojedliśmy i popiliśmy. Co poniektórzy nawet popalili. Tylko tyle na "p", proszę sobie Bóg wie co, nie wyobrażać. Jest to w końcu oficjalna i urzędowa wersja mojego sprawozdania.
Niczego nie zabrakło ani nawet nie było mało. To o konsumpcji.
Omówiliśmy najważniejsze sprawy Naszego Forum, ze szczególnym uwzględnieniem dotychczasowych doświadczeń KIMB-ów. Jeden z paneli dyskusyjnych został poświęcony zagadnieniu, czy Michał to także Pipa.
W każdym razie dogadywaliśmy się o wiele, wiele łatwiej niż kancelarie "Małego Pałacu" (Aleje Ujazdowskie) i "Dużego Pałacu" (Krakowskie Przedmieście).
Co jeszcze do dnia dzisiejszego zapamiętałem ?
Pastor i Iza prawili sobie nawzajem wyszukane komplementy, nie zważając na bliską obecność Bernadetty.
Xiro z Familią opuścili nas wcześniej, co przyjęliśmy ze smutkiem, ale i zrozumieniem. Byli w końcu z dwojgiem małych dzieci (a to młodsze to już zupełnie malutkie).
Piotr, już nie po raz pierwszy, wprawił mnie w zdumienie i podziw. Tym razem mam na myśli jego ulubiony napój. Spożywał drinki wg receptury na szklankę: 1/3 wódki + 1/3 soku z owoców cytrusowych + 1/3 red bulla.
Pastor oświadczył, że jest (cyt.) "abstynentem, aczkolwiek nieortodoksyjnym". I udowodnił to.
Andrzej z kolei nic podobnego o sobie nie powiedział, za to milczkiem chlał jak pijak ortodoksyjny.
Piszący te słowa musiał pilnować trzeźwości własnej i Gosi, pamiętając o bardzo stromych schodach w ośrodku, którymi będą musieli jeszcze dziś (pardon: już jutro) zejść, aby wrócić do siebie.
Ostatecznie Pastora i Bernadettę opuściliśmy już po godz. 1-szej w nocy. Jakoś udało nam się cało dojść do domu. W domu wypiłem jeszcze herbatę, aby wszystko dobrze strawić. A rano w ogóle nie miałem kaca, no może tylko trochę, naprawdę niedużo, chciało mi się pić. Uważam, że to zasługa dobrej ukraińskiej gorzały ("priwatna kolekcija" to u nich już wódka z tzw. wyższej półki) i bieszczadzkiego klimatu.
Zapamiętałem również, iż niektórzy z Szanownych Biesiadników zrobili trochę zdjęć. Gdyby teraz zechcieli je zamieścić na forum, tu - w tym wątku, stanowiłoby to wspaniałe uzupełnienie mojej relacji. Nie mówiąc już o tym, że przy najbliższym spotkaniu zrewanżowałbym się Im właśnie "priwatną kolekciją".
CDN
Piotr, już nie po raz pierwszy, wprawił mnie w zdumienie i podziw. Tym razem mam na myśli jego ulubiony napój. Spożywał drinki wg receptury na szklankę: 1/3 wódki + 1/3 soku z owoców cytrusowych + 1/3 red bulla. Zapomniałeś dodać, że jeszcze wtedy nie wiedziałem, iż jest to mój ulubiony napój. W sumie w życiu bym nie wpadł na to, aby lać red bulla do wódy. Nie mniej, po ówczesnym teście stwierdzam że to całkiem dobry pomysł - nie mój, zapewne pamiętasz czyja to sprawka.
Gdyby teraz zechcieli je zamieścić na forum, tu - w tym wątku, stanowiłoby to wspaniałe uzupełnienie mojej relacji. Nie mówiąc już o tym, że przy najbliższym spotkaniu zrewanżowałbym się Im właśnie "priwatną kolekciją". Wrzucam jedną fotkę. Pozostałe mogę zamieścić jedynie za wyraźną zgodą osób na nich uwiecznionych a prawie wszystkie foty mam grupowe. Posiadam jeszcze jedną, na której jesteś tylko Ty z małżonką - jeśli nie widzisz przeciwwskazań to oczywiście chętnie wkleję.
http://www.twojebieszczady.pl/00/fot30.jpg
Pastor oświadczył, że jest (cyt.) "abstynentem, aczkolwiek nieortodoksyjnym". Mistrzostwo świata, pozwolę sobie zaimplementować do prywatnego słownika :mrgreen:
W ogóle to relacja - (notabene) palce lizać :-P
Stały!
18 września - 4-ty dzień pory deszczowej
...Jeden z paneli dyskusyjnych został poświęcony zagadnieniu, czy Michał to także Pipa. ... Dla niektórych to także c i p a - czy jak się to pisze.
Ty opoju!:razz:
Ze mną to tylko jedno piwko i kawusia!!!
O żesz TY:shock:
P.s.
Jak tam gdzieś wspominałem w piątek spotkałem się z Pipą. Na obstawę wziąłem dwie koleżanki z pracy. Dzięki temu mogę bazgrać dalej na tym forum. Alem co usłyszał tom usłyszał. Nie będę powtarzał, bo ban na 300 dni murowany.
I kac na dwa dni
(...)
Wrzucam jedną fotkę. Pozostałe mogę zamieścić jedynie za wyraźną zgodą osób na nich uwiecznionych a prawie wszystkie foty mam grupowe. Posiadam jeszcze jedną, na której jesteś tylko Ty z małżonką - jeśli nie widzisz przeciwwskazań to oczywiście chętnie wkleję. Piotrze, dawaj wszystkie, nie certol się. Przecież było to spotkanie uczestników forum internetowego, a zatem owi uczestnicy mogli się spodziewać zdjęć na forum. Chyba że ktoś Cię prosił o niezamieszczanie jego (jej) fotografii - to co innego.
Powracam do swojej relacji.
20 września - 6-ty dzień pory deszczowej
Oczywiście dłuższe odsypianie wczorajszej libacji. Szczególnie Gosi się smacznie spało, nawet wtedy, gdy ja i kot byliśmy już po śniadaniu.
Po godz. 15-tej powędrowaliśmy do hotelu w Zatwarnicy na obiad, a spacerek w obie strony dobrze nam zrobił. Przy okazji się też wtedy dowiedzieliśmy (bo na wsi takie informacje błyskawicznie się rozchodzą), że rano do Sękowca zawitała pomoc drogowa, telefonicznie wezwana w celu wymiany koła uszkodzonego na wybojach. A sprawa dotyczyła samochodu jednej z osób uczestniczących w naszym wczorajszym spotkaniu.
Po godz. 19-tej nastąpiło raczej już krótkie pożegnanie w domku Pastora. Jutro wyjeżdżają: Pastor z Bernadettą (z uwagi na psią pogodę skrócili pobyt), Andrzej, Gosia i kot, a także Piotr, Jego Tata i pies (też Jego). Nastrój minorowy, jak to przy pożegnaniu w deszcz.
21 września - 7-my dzień pory deszczowej
No i wszyscy wyjechali, pozostałem sam. Pastor i Bernadetta opuścili Sękowiec jako ostatni. Jeszcze o godz. 11-tej zaprosiłem Ich na kawę. W nagrodę dostałem od Pastora flaszkę 0,7 l znakomitej nalewki. To już drugi taki prezent od Niego - dwa dni temu dał mi gąsiorek 1,5 l.
A potem wypiłem chmilne micne i wziąłem się za pranie koszul flanelowych, których za mało zabrałem z Warszawy, ponieważ przewidywałem lepszą pogodę. W przypływie ambicji wyprałem także gacie, gdyż obliczyłem, że zapasik tych czystych nie wystarczy mi do końca pobytu.
Następnie wziąłem się za zaległą lekturę prasy i jednej z dwóch przywiezionych książek.
22 września - 8-my dzień pory deszczowej
Zbuntowałem się - jak obecnie ci związkowcy w biurze poselskim premiera Tuska. Cały dzień nie wychodziłem z domu. Bo i po co ? Mierzyć opad deszczu ? Już przez okno widać, że jest to opad ciągły o charakterze umiarkowanie intensywnym. Lodówka pełna, z głodu nie umrę, więc nie ma sensu wychodzić na dwór.
Zabrałem się za lekturę książki Josepha Findera pt. "Człowiek firmy". To czytadło w sam raz na deszczowy urlop. Fabuła oczywiście - jak na tego autora przystało - sensacyjna, ale w tle również interesujące realia życia współczesnej amerykańskiej klasy średniej.
23 września - 9-ty (ostatni !) dzień pory deszczowej
Dzień podobny do wczorajszego, z tym że o godz. 14-tej wywlekłem się z domu i powędrowałem w deszczu do hotelu w Zatwarnicy na obiad. Po drodze odniosłem wrażenie, że deszcz goni w piętkę, czyli uruchomił już swoją rezerwę. Jego limit się wreszcie wyczerpuje, psiakrew. Ale jeszcze pada, chociaż wyraźnie mniejszy.
W drodze powrotnej kupiłem piwo w kultowym zatwarnickim sklepie. Chmilne micne już wcześniej wychlałem, zatem teraz przeszedłem na swojski "Leżajsk". Potem jeszcze nabyłem litrowy słoik miodu - ale już nie w sklepie, tylko w jakimś przydrożnym domu opatrzonym stosownym napisem ("Miód leśny").
Po powrocie dokończyłem książkę. O godz. 18-tej wziąłem flaszkę ukraińskiej gorzały i poszedłem do domku nr 1 odwiedzić Darka, Pawła i Piskala. Nie było im tam źle, jako że ów domek został przez Basię wyposażony w piec - kozę, a także w zapas drewna opałowego. Trzeba było tylko drewno porąbać na mniejsze kawałki.
Następnego dnia miałem w planie jazdę samochodem, więc się "przy stole" oszczędzałem i wyszedłem stamtąd już po godz. 20-tej.
CDN
Piotrze, dawaj wszystkie, nie certol się. Przecież było to spotkanie uczestników forum internetowego, a zatem owi uczestnicy mogli się spodziewać zdjęć na forum. Chyba że ktoś Cię prosił o niezamieszczanie jego (jej) fotografii - to co innego. Zamieszczam zatem jeszcze jedna fotkę.
Co do pozostałych, to tak - mam co najmniej jedno veto, zatem grzeczność nie pozwala mi wkleić tu tych zdjęć, mimo że oczywiście mógłbym to zrobić, gdyż wiele osób na ogół nie zdaje sobie sprawy że upamiętniając się na grupowych zdjęciach z jakiejś tam okazji nie podlegają ochronie wizerunku - czego przykłady już na tym forum były o ile dobrze pamiętam kilkakrotnie i potem jest wielkie zdziwienie że nawet paragrafy nic nie wskórają. Tyle krótkiej dygresji.
Jeśli sobie życzysz fotki na priv, daj znać - podeślę, choć niewiele tego.
Poniżej: Stały Bywalec (przemawiający?) z małżonką:
Zamieszczam zatem jeszcze jedna fotkę.
Co do pozostałych, to tak - mam co najmniej jedno veto, zatem grzeczność nie pozwala mi wkleić tu tych zdjęć, mimo że oczywiście mógłbym to zrobić, gdyż wiele osób na ogół nie zdaje sobie sprawy że upamiętniając się na grupowych zdjęciach z jakiejś tam okazji nie podlegają ochronie wizerunku - czego przykłady już na tym forum były o ile dobrze pamiętam kilkakrotnie i potem jest wielkie zdziwienie że nawet paragrafy nic nie wskórają. Tyle krótkiej dygresji.
Jeśli sobie życzysz fotki na priv, daj znać - podeślę, choć niewiele tego.
(...) Proponuję zatem, aby wykorzystać opcję tego forum pn. "Prywatne Wiadomości", czyli kolokwialnie: "na priv."
Wiem, że Ty masz tę opcję zablokowaną - kiedyś chciałem Ci wysłać jakąś informację na priv. i otrzymałem stosowny komunikat, iż jest to niemożliwe. Może więc Cię zastąpię ?
Zróbmy tak:
a) wyślij mi te fotki właśnie na priv., tak jak to powyżej proponujesz,
b) ja z kolei wyślę je "forward" na priv. tym wszystkim osobom z Naszego Forum, które indywidualnie zwrócą się do mnie w tej sprawie - ale też tylko na priv., nie mąćmy niniejszego wątku takimi "zamówieniami".
a) wyślij mi te fotki właśnie na priv., tak jak to powyżej proponujesz, Jeżeli korzystasz z jakiego maila to mi podaj (na priv lub tu) - będzie szybciej.
[edit]: wg mnie przez forum nie da się przesłać zdjęć (chyba że nie umiem).
24 września
Dzisiaj przyjeżdża Mietek - mój kolega jeszcze z lat szkolnych, z okresu, gdy obaj mieliśmy po 14 - 17 lat i siedzieliśmy w jednej ławce, a konkretnie w drugiej w środkowym rzędzie. A działo się to w czasach późnego Gomułki. Młodzieży z Naszego Forum wyjaśniam, iż był to (Gomułka, a nie Mietek) krnąbrny uczeń Józefa Stalina, który z czasem ośmielił się mieć inne zdanie niż wielki nauczyciel i jego radzieccy sukcesorzy.
Oczywiście w późniejszych epokach historycznych również utrzymywaliśmy z Mietkiem kontakty koleżeńskie, ale były one, siłą rzeczy, już rozerwane przez "czas i miejsce akcji". W latach 1970-75 obaj pokończyliśmy uniwersytety, z tym że Mietek - polonistykę na UMK w Toruniu, a ja - ekonometrię na UW w Warszawie. Później widywaliśmy się tylko raz na parę lat. Latem br. zaproponowałem koledze przyjazd na kilka dni w Bieszczady, a on się zgodził. Dotychczas Bieszczady znał tylko z literatury, mapy i mediów.
Prywatnie Mietek jest jedynakiem, kawalerem (bezdzietnym, chociaż głowy bym nie dał) i pracuje "w kulturze" na średnio eksponowanym stanowisku kierowniczym. Tyle tytułem wstępu.
Mietek mógł już w zasadzie przyjechać 21 września, ale brzydka pogoda skutecznie Go odstraszała. Czekał na jej zapowiadaną poprawę, z tym że "przestrzelił" o jeden dzień. Powinien bowiem na całodniową podróż z Radomia poświęcić dzień wczorajszy (23.09.), ostatni z okresu pory deszczowej. A tak, to jechał sobie PKS-em obserwując dawno nie widziane słońce, a i mnie wyrwał jeden dość ładny dzionek (we wrześniu br. na wagę złota) z planów turystycznych.
Musiałem bowiem wyjechać po kolegę do Ustrzyk Dln., odebrać z warszawskiego (przez Radom) PKS-u i przywieźć Go do Sękowca. Wyjazd ten (ok. godz. 13-tej) połączyłem, jakżeby to inaczej, z "ukraińskimi" zakupami na dolnoustrzyckim bazarze, przejechałem się też do Krościenka na smaczny obiadek. Później odwiedziłem w Ustrzykach Dln. kawiarenkę internetową "U Wujka z Ameryki", położoną przy głównej ulicy dość blisko dworca PKP-PKS. Tam wszedłem na Forum, nawiązując przy okazji kontakt z Lucyną, również wówczas surfującą w sieci. I tak to do wieczora czas mi zleciał.
Dalekobieżny PKS spóźnił się tego dnia ok. pół godziny. Oczekiwanie na dworcu urozmaicił mi jakiś facet (podobnie jak ja wyjeżdżający po kogoś, kto miał przybyć tym autobusem), opowiadający mi o "mafii ukraińskiej", która rzekomo "rządzi" w Ustrzykach. Temat to dla mnie nieznany, ani z obserwacji, ani z opowiadań tubylców (poza tym jednym). Widzi się tam za to bardzo dużo naszych "pograniczników", czyżby byli poprzebierani ?
Wreszcie nadjechał autobus, a w nim Miecio. Przesiedliśmy się do mojej toyoty i w drogę - do Sękowca. Jechaliśmy już po ciemku, na światłach głównie długich oraz przeciwmgielnych. Padał też mały, przelotny deszczyk, jakieś ostatnie popłuczyny dopiero co minionej pory deszczowej.
Po drodze wytłumaczyłem Mietkowi, gdzie jest koniec świata.
Przy okazji bieszczadnikom jedynie wirtualnym wyjaśniam, iż znajduje się on dokładnie pomiędzy Dwernikiem a Chmielem, w miejscu gdzie kończy się naprawiona droga, a zaczynają liczne dziury udające kałuże.
Kątem oka obserwowałem reakcję kolegi na moją informację, że właśnie minęliśmy koniec świata, ale - jak widać (chociaż kiepsko) - jednak jedziemy dalej. Przestrachu nie zauważyłem. Pracując w jednostce podległej administracji samorządowej nie takie już dziwy zapewne oglądał. Wprawdzie Radom to nie tylko większe, lecz także przyzwoitsze miasto niż Olsztyn, ale i w nim się różne "cuda" zdarzają, nie ustępujące przekroczeniu końca świata w Bieszczadach.
Już w Sękowcu wypiliśmy powitalne piwo i przedstawiłem Mietka Basi, która przecież musiała poznać swojego nowego "domownika". Potem poszliśmy, niezbyt późno, spać. Trzeba wypocząć, jutro bowiem nareszcie zapowiada się długa, całodzienna bieszczadzka wyprawa, o jakiej dotychczas mogłem, ze względu na psią pogodę, tylko pomarzyć. Umówieni już byliśmy z Darkiem, Pawłem i Piskalem. O przebiegu tej raczej udanej wycieczki będzie mowa w następnym odcinku.
CDN
...a kiedy ten nastęny odcinek?.. bo się zaczęła psia pogoda wzdłuż Osławy i z tej racji doczekać się nie mogę!
...a kiedy ten nastęny odcinek?.. bo się zaczęła psia pogoda wzdłuż Osławy i z tej racji doczekać się nie mogę! Specjalnie dla Ciebie już teraz.
25 września
Dzisiejszą wycieczkę określiłem jako "raczej" udaną tylko ze względu na kiepską jeszcze pogodę. Byłoby przecudnie, gdyby nie przejmujące zimno, porywisty wiatr, pośniegowe błotko i mgła na połoninie, redukująca widoczność do co najwyżej kilkudziesięciu metrów. Ale przynajmniej nie padało, jeśli nie liczyć przelotnej mżawki.
Z Sękowca wyjechaliśmy rano dwoma toyotami: Pawła i moją. Podjechaliśmy na camping "Górna Wetlinka", pozostawiliśmy mój samochód i przesiedliśmy się (Mietek i ja) do Pawłowego, którym już w piątkę dojechaliśmy do Wetliny i zaparkowaliśmy u Dworaczków. Tam okazało się, że Darek, Paweł i Piskal nie jedli jeszcze śniadania, a więc je skonsumowali teraz.
Wyruszyliśmy żółtym szlakiem na Przełęcz Orłowicza. Błoto iście bieszczadzkie, pochmurno, zimno, ale chociaż nie pada. Pniemy się pod górę. Spotykamy sporo turystów, którzy - podobnie jak i my - przeczekali porę deszczową, a teraz urwali się niczym pies z łańcucha. W góry ! W góry ! W końcu głównie po to się tu przyjeżdża z różnych stron naszego kraju.
Żeby zrobić siusiu, trzeba odskoczyć w bok ze szlaku, co pewien czas wyłaniają się bowiem zza zakrętów nieznajomi turyści, w tym liczne damy.
- Pane Hawranek, panu wylaz konec !
- To ne je konec ! To je cały !
Tak sobie rubasznie "z czeska" dogadujemy i w ogóle dowcipkujemy, humor nas nie opuszcza.
Dochodzimy na Przełęcz Orłowicza. Zakładamy kaptury, dokładnie zapinamy kurtki i podejmujemy decyzję: kontynuujemy naszą wędrówkę zgodnie z planem. Pomimo wiatru, mgły i zimna, teraz dopiero naprawdę dokuczliwego. Oraz pośniegowego błota zapełniającego pieszą ścieżkę na całej długości Połoniny Wetlińskiej. Cóż, w tym roku wrzesień zamienił się na pogodę z listopadem (a może i z grudniem).
Maszerujemy czerwonym szlakiem aż do Chatki Puchatka. Rozdzieliliśmy się, najpierw idę ja z Piskalem, za nami Paweł holuje Darka i Mietka. Widoczność kiepska, widoki można tylko powspominać z pocztówek. No i to cholerne błoto ! Kilka razy mało nie fiknąłem po poślizgnięciu się.
Ludzi sporo, chociaż na pewno mniej niż w Tatrach. Głównie grupy zorganizowane z przewodnikami. Wypatruję Lucyny, ale w takiej mgle trudno odróżnić woditiela stonki od stonki sui generis.
Z rozmów mijanych ludzi wnioskujemy, iż w jednej z grup wędruje dziewczyna ze złamaną ręką, która niedawno poślizgnęła się i niefortunnie upadła. Podobno idzie dzielnie, nie chce wezwania śmigłowca GOPR.
W schronisku robimy sobie dłuższy postój, początkowo na zewnątrz, jako że w środku zabrakło już miejsca. Z czasem jakaś liczniejsza grupa niechętnie (ze względu na aurę) decyduje się na wyjście, więc ładujemy się z Piskalem do środka i zajmujemy wygodny stolik przy oknie. Akurat nadchodzą nasi trzej pozostali koledzy. Rozgrzewamy się gorącą herbatą, a nie-kierowcy nawet taką herbatą "z prądem".
Gdzieś tak po około godzinie opuszczamy przytulną Chatkę Puchatka i znów mierzymy się z wiatrem i zimnem. Ale już niedługo trwa to nasze zmaganie się z żywiołem, gdyż teraz przecież schodzimy. A im niżej, tym cieplej, a i wiatr pozostaje gdzieś na górze.
Schodzimy najpierw żółtym, następnie czarnym szlakiem. Idzie się przyjemnie, błota prawie nie ma. Już będąc na czarnym szlaku zwalniamy, gdyż wreszcie zaczynamy widzieć Bieszczady. Wiatr rozpędził chmury i jest co oglądać. Krajobraz przepiękny. Mietek patrzy jak zauroczony, to przecież Jego bieszczadzki debiut.
Dochodzimy do campingu w Górnej Wetlince. W barze pozostają Darek, Mietek i Piskal, a my we dwóch z Pawłem jedziemy do Wetliny po Jego samochód. Wracamy już oddzielnie, każdy swoim. Zabieramy towarzystwo, które w oczekiwaniu na nas zdążyło się już przy piwie zintegrować. Piskal jest torunianinem, Mietek niegdyś studiował w Toruniu, więc znaleźli wspólny temat. Dobrze, że o ojcu dyrektorze nie dyskutują.
To jeszcze bynajmniej nie koniec dzisiejszych atrakcji. Wręcz przeciwnie - dopiero początek.
Już w Sękowcu, w domku nr 1 spożywamy pyszną i obfitą obiadokolację. Piskal niezaprzeczalnie posiada talent kulinarny - wysmażył mnóstwo pysznych kotlecików. Popijane dobrą ukraińską wódką smakują wyśmienicie, zwłaszcza wędrowcom, którzy dopiero co zaliczyli (o suchym pysku) całą Połoninę Wetlińską.
Obecny jest również kwiat prawobrzeżnego Sękowca; co ja plotę, przecież to kwiat gminy Lutowiska, albo i całego powiatu bieszczadzkiego. Mam oczywiście na myśli Basię, Irenę i Ulę. Niestety panie szybko nas opuszczają, mają bowiem jeszcze robotę przy upolowanych jeleniach.
Pozostajemy sami i dalej pijemy już po męsku. W rezultacie Mietek się schlał i musieliśmy później z Piskalem ostrożnie go sprowadzać po schodkach.
Część z Was, Szanowni Czytelnicy, zapewne pamięta dość strome, długie i podniszczone schody wiodące na górkę, na której znajduje się ośrodek wypoczynkowy w Sękowcu. Nawet będąc trzeźwym trzeba tam bardzo uważać, a cóż dopiero po n-tym kielichu.
Ale udało się.
CDN
26 września
Po wczorajszych wieczornych wyczynach dajemy sobie z Pawłem dziś spokój z kierownicą. Pójdziemy gdzieś bezpośrednio z Sękowca, wszak to też wspaniałe miejsce startowe do wypadu na bieszczadzką łazęgę.
Wybór pada na Dwernik Kamień. Przy okazji chcemy "przetestować" jedną z dwóch nowych, niedawno tam oznakowanych ścieżek turystycznych.
Mietek się dziś wypisał z naszej wycieczki. Wczoraj przeszedł solidny bieszczadzki "chrzest" - najpierw na połoninie, a później przy stole. To trochę za dużo jak na wybitnego intelektualistę, którego ćwiczenia fizyczne polegają głównie na stukaniu palcami po klawiaturze komputera i szuraniu myszką.
Maszerujemy więc we czterech: Darek, Paweł, Piskal i ja. Wychodzimy z ośrodka, przekraczamy San, zaraz za mostem w Sękowcu skręcamy w lewo i wchodzimy na stokówkę prowadzącą do Nasicznego. Po około godzinnym spacerku tą stokówką wchodzimy na ścieżkę oznakowaną kolorem czerwonym. Ma ona charakter nie tylko turystyczny, ale także zrywkowo - zwózkowy. Jest to "stara" ścieżka, to nie ją niedawno wytyczono. Przez dłuższy czas brniemy w błocie będącym efektem i pory deszczowej, i robót leśnych. Ścieżka zaprowadza nas na sam szczyt Dwernika Kamienia (Holicy).
Tam robimy dłuższy postój. Rozsiadamy się na ławeczkach, których tu jeszcze łońskiego roku nie było. Także "klinujemy", co - już wyjaśniam - nie ma w naszym przypadku nic wspólnego z pracami ciesielsko - stolarskimi.
Jest niezła pogoda. Trochę chmurek, ale i słońce się pokazuje. Gapimy się na wprost, tj. na naszą wczorajszą trasę. Chatkę Puchatka też można dojrzeć. Szkoda, że Mietka nie ma. Zobaczyłby "bezmiar" przebytej przez siebie wczoraj drogi.
Wracamy. Najpierw schodzimy po własnych śladach tą samą trasą, ale już wkrótce odbijamy na nową ścieżkę, niedawno wytyczoną i oznakowaną kolorem zielonym. Prowadzi ona nas do wodospadu na Hylatym, o którym dopiero teraz, goszcząc już 10-ty rok z rzędu w Sękowcu, dowiedziałem się, że nazywa się wodospad Szepit (lub Szopit). Jest to podobno jego stara nazwa, którą władcy i miłośnicy regionu zapragnęli teraz reaktywować. Nie mam nic przeciwko temu, chociaż przez jakiś czas wydawało mi się, że ową nazwę "Szepit" wymyślono - jako zbitkę pierwszych liter nazwiska i imienia - na cześć naszego Piotra. Piotr jest przecież wielkim znawcą i piewcą Bieszczad, autorem książek - przewodników turystycznych, a w odniesieniu do opisywanej tu okolicy spowodował poprawienie najnowszej mapy Compassu (nieskromnie się przyznam, że m.in. z mojej ubiegłorocznej inspiracji).
Przy rzeczonym Szepicie wypijamy po piwie, którego ostatnie puszki i butelki jakimś dziwnym trafem jeszcze się odnajdują w naszym podręcznym, turystycznym bagażu.
Spacerkiem przez całą Zatwarnicę dochodzimy do Sękowca. Sprawdzam, czy Mietek żyje. Tak, doszedł już do siebie. Odpoczął i zaczęło Mu się tu nawet podobać.
O godz. 19-tej wędrujemy do domku nr 1 na małą powtórkę wczorajszej "imprezy". Piskal tym razem upichcił placki ziemniaczane, również bardzo smaczne. Spośród jego walorów ja wyróżniam talent kulinarny, chociaż zapewne ma i inne. Piękniejszą połowę Naszego Forum zachęcam do zainteresowania się tym dżentelmenem - jest on podobno jeszcze kawalerem, w dodatku bezdzietnym. Lat ma ... aż o 21 mniej od piszącego te słowa.
Popijając Piskalowe placki jesteśmy dziś o wiele bardziej wstrzemięźliwi niż wczoraj. Darek i Paweł już jutro wyjeżdżają, a więc nie można ich zbyt długo "męczyć" przy stole.
Paweł pokazuje mi w laptopie wszystkie liczne zdjęcia, jakie zrobił podczas naszych 3 wspólnych wycieczek, a także spotkań towarzyskich. Obiecuje, że zaraz po powrocie do Warszawy przegra je na płytkę CD i jeszcze w październiku mi sprezentuje. Mamy dziś, gdy piszę te słowa, szczęśliwie już 19 listopada, a Paweł, jak dotąd, się nie odezwał - ani be, ani me, ani kukuryku.
Po jakichś dwóch, góra trzech godzinach żegnamy się.
27 września
Już tylko we trzech, tj. Mietek, Piskal i ja, jedziemy do Nasicznego, gdzie parkujemy na podwórku zaprzyjaźnionego gospodarstwa. To tam, gdzie wcześniej kupowaliśmy prawdziwe jajka, tj. takie zniesione przez prawdziwe wiejskie, nie żadne fermowe, kury.
Obok stanicy harcerskiej wchodzimy na ścieżkę wiodącą przez Przełęcz Nasiczniańską aż do bitej drogi, którą docieramy do miejsca oznaczonego na mapie jako niegdysiejsza wieś Caryńskie. Zwiedzamy pozostałości cmentarzyka, lokalizujemy położenie nieistniejącej już cerkwi. Mietek i Piskal są wyraźnie poruszeni, historia tu aż wyje. Ja jestem w tym miejscu już bodajże piąty raz, więc siłą rzeczy wzruszam się mniej niż moi koledzy.
Wracamy tą samą drogą.
Byłbym zapomniał o czymś bardzo istotnym. Idąc tamtędy w obie strony mogliśmy zauważyć na błotnistej ścieżce, pomiędzy Nasicznem a przełęczą, raczej bliżej zabudowań Nasicznego, wspaniale odciśniętą łapę misia. Tak dokładnie i niedawno, że nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Piskal zrobił zdjęcie aparatem wbudowanym do telefonu komórkowego.
W Nasicznem, gdy już dochodziliśmy do znajomego gospodarstwa, wyszedł do nas z jednego z sąsiednich domów jakiś młody (ok. 30-tki) człowiek płci brzydkiej, przedstawił się jako "biedny bezdomny" i bez owijania w bawełnę poprosił o 5 zł. Dostał je ode mnie, w Bieszczadach człowiek staje się wyraźnie lepszy (w Warszawie na takie uliczne zaczepki w ogóle nie reaguję). Ale z drugiej strony, skąd w Nasicznem wziął się ten bezdomny ??? W dodatku wyszedł on do nas "z domu", co już samo w sobie stanowi jakieś tajemnicze zaprzeczenie.
Wsiadamy do samochodu i bierzemy kurs na Ustrzyki Grn. Za Berehami Górnymi, już na obwodnicy, biorę "do kompletu" jeszcze dwóch stopowiczów - turystów z Kielc, wyraźnie zmęczonych dzisiejszą górską wycieczką. Niech sobie zatem ten ostatni odcinek podjadą, zamiast wlec się po szosie.
W Ustrzykach Grn. Mietek funduje Piskalowi i mnie suty obiadek w Zajeździe pod Caryńską. Na wywołanie naszego numerka czekamy jednak dość długo, ponieważ w zajeździe panuje dziś wyjątkowy ruch. Co rusz to przybywają kolejni głodni turyści. Pojawiają się też owi kielczanie, którzy, jak się okazało, też tu zapragnęli się posilić. Siadamy razem i gawędzimy o Bieszczadach, czujnie nasłuchując kolejnych wywoływań przez panienkę z bufetu.
Po obiedzie szukam Jacka, aby Mu ponownie podziękować za kotkę (bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to kotek). Jakaś pani, chyba mama Jacka, informuje mnie, że Jacek wyjechał, i to bardzo, bardzo daleko. Bo aż ...
Mniejsza z tym, dokąd. Zachowajmy dyskrecję. Jak będzie chciał, to sam się pochwali. Internet jest wszędzie.
Następnie robimy sobie spacerek po Ustrzykach Grn. Odwiedzamy państwa W., u których kwaterowałem w tym i w zeszłym roku, będąc na KIMB-ach. Są bardzo gościnni, częstują nas herbatą i ciastem domowego wypieku.
Czas jechać z powrotem.
W Sękowcu, już późnym wieczorem, wpadamy do baru na piwo. A później, idąc do domu, gapimy się na wspaniale rozgwieżdżone niebo. Zapowiada to jutrzejszą słoneczną pogodę.
CDN
28 września
Wreszcie mamy przez cały dzień piękną, słoneczną pogodę. Przyniósł ja chyba jednak jakiś wyż skandynawski, gdyż w cieniu jest wyraźnie chłodno.
Mietek już chyba doszedł do siebie po wyczerpującej (dla bieszczadzkiego nowicjusza) wycieczce po Połoninie Wetlińskiej, opisanej tu pod datą 25 września. Przedwczoraj w ogóle pauzował, a wczoraj tylko przespacerował się z Nasicznego do Caryńskiego, i z powrotem. No to dziś Go co nieco przepędzę po okolicy Zatwarnicy.
Piskal z nami nie idzie. Do Sękowca właśnie bowiem przyjechał Jego kolega z Torunia i postanowili wyruszyć gdzieś razem.
Obieramy kierunek na Krywe. Wędrujemy do Zatwarnicy, z szosy skręcamy w prawo na stokówkę (przy kościele) i idziemy nią, raz pod górę, raz z górki, aż do skrzyżowania przy Rylim. Tam wkraczamy na błotnistą drogę wiodącą do zabudowań Tosi, z tym, że my - jeszcze przed szczytem (Rylim) - odbijamy z niej w lewo na ścieżkę turystyczną prowadzącą do ruin cerkwi w Krywem i dalej, do ruin tamtejszego dworu.
Pogoda piękna, krajobraz cudny. Przy ruinach cerkwi robimy dłuższy postój, połączony z konsumpcją naszego "suchego prowiantu". Zresztą "mokry" spożywamy również (piersiówka 200 ml).
Świat, jak się okazuje, jest dla Mietka zbyt mały, aby mógł się w nim ukryć. Nadchodzi para młodych turystów. Po zwyczajowym "dzień dobry" dziewczyna wytrzeszcza oczy na Mietka i pyta: czy pan jest ... (tym a tym) ? Tak, Mietek jest właśnie ... owym tym.
Wędrujemy dalej. Pokazuję koledze miejsce, w którym w maju br. widzieliśmy z Andrzejem627, Pastorem i Wojtkiem1121 stado dzików. Dziś nic tam nie chrząka, świnki pewnie gdzieś zaległy (jest popołudnie).
Dochodzimy do ruin dworu, a następnie, zgodnie z oznakowaniem ścieżki, obchodzimy szerokim łukiem zabudowania Tosi. Wchodzimy sobie powolutku na Ryli, tam "zarządzam" kwadrans odpoczynku. Mietek dzieli się ze mną solidarnie dużą tabliczką czekolady, którą do tej pory zachomikował. Pytam Go o kondycję. Spostrzegam, że trochę nadrabia miną. Nic, jakoś to będzie. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Z uwagi na dość już wczesny, w końcu września zmrok, a także nie będąc pewnym rzeczywistej kondycji kolegi, zarzucam pomysł powrotu do Sękowca przez Hulskie i potem leśnymi ścieżkami nad potokiem Hulski oraz Sanem. Czyli wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy.
Z małymi jednak wyjątkami. Słońce zdążyło już przez cały dzień nieco podsuszyć bieszczadzkie błotko, a więc na stokówce robimy dwa skróty, idąc ścieżkami wydeptanymi pod liniami wysokiego napięcia.
Drugi skrót wyprowadza nas, obok odwiertu i kościoła, do samej Zatwarnicy. Robi się już ciemno, a kolega idzie coraz wolniej. Ale już się nie denerwuję, jesteśmy przecież w "sferze cywilizacji", w razie czego, to nas ktoś podwiezie samochodem.
Nawiązuję kontakt telefoniczny z Piskalem. Wychodzi po nas do mostu na Sanie w Sękowcu, ze skarbem nieocenionym, piwem mianowicie. Chłepczemy je na tym moście w świetle latarek, co Mietka stawia wyraźnie na nogi (oczywiście piwo, a nie światło latarek).
Na kolejno piwko wpadamy już do baru ośrodka w Sękowcu. Odpoczywamy tam trochę, a potem wędrujemy spać. Jutro ostatni dzień pobytu w Bieszczadach.
CDN
Nawiązuję kontakt telefoniczny z Piskalem. Wychodzi po nas do mostu na Sanie w Sękowcu, ze skarbem nieocenionym, piwem mianowicie. Chłepczemy je na tym moście w świetle latarek, co Mietka stawia wyraźnie na nogi (oczywiście piwo, a nie światło latarek).
Dodam, że to nie byle jakie piwo, tylko piwo przywiezione prosto z Torunia.Czarny Specjal.Najlepsze piwo.Subiektywnie, rzecz jasna.
Witaj piskal na forumie.:)
29 września
Mietek dziś jeszcze "przeżywa" wczorajszą wycieczkę. Przeżywa ją psychicznie i fizycznie. Psychicznie - bo Go, jako wrażliwego intelektualistę, dotknął bezpośredni kontakt z historią (Krywe), a fizycznie - ponieważ jest autentycznie zmęczony i ledwo łazi.
Postanowiłem zatem przyjaciela nie męczyć, a więcej dziś go wozić niż ganiać pieszo.
Piskal nadal się gdzieś zawierusza ze swoim rodakiem z Torunia, więc bez Niego jedziemy z Mietkiem aż do Tarnawy Niżnej.
Ale nie sami, o nie. Wspiera nas dziś fachowa siła, znamienity przewodnik bieszczadzki - już na pewno wiecie, kto. Tylko gwoli formalności informuję, że to oczywiście Lucyna.
Odbieramy Lucynę w Stuposianach i jedziemy przez Muczne do Tarnawy Niżnej. Tam parkujemy, co nieco pijemy w bufecie i awizujemy zamówienie pierogów "po bojkowsku" po naszym powrocie.
Wyruszamy do Dźwiniacza Grn. Chcemy Mietkowi pokazać stary cmentarzyk i w ogóle przejść się nad Sanem, granicą polsko - ukraińską. W przeciwieństwie do kolegi jestem tu już n-ty raz, ale i ja korzystam z obecności Lucyny. Opowiada nam bardzo ciekawie zarówno o starych dziejach tej okolicy, jak i o całkiem współczesnych. M.in. o "zsynantropizowanym" złośliwym misiu, który zaczepia ludzi i nie boi się nawet huku. A my właśnie teraz wędrujemy przez terytorium owego niedźwiedzia.
Na cmentarzu w Dźwiniaczu Grn. słuchamy dłuższej prelekcji Lucyny, Mietek chłonie ją jak urzeczony (i prelekcję, i Lucynę).
A potem wracamy wolniutko, wolniutko, oglądając się z Lucyną na ledwo (ale ambitnie) poruszającego nogami kolegę.
Po drodze zauważamy sporo żmij. Co najmniej drugie tyle pewnie mijamy, nie spostrzegłszy ich. Korzystają ze słońca i "opalają się" na naszej ścieżce. Znów Lucyna fachowo wyjaśnia nam ich tryb życia i sposób zachowania.
W Tarnawie Niżnej konsumujemy "pierogi po bojkowsku". Jako urozmaicenie menu turystycznego - mogą być, czemu nie. Nie pamiętam przepisu, ale były to chyba pierożki z ziemniaczkami i skwarkami. Nawet dosyć smaczne. Ale dorosły chłop się tym nie naje. Gdybym ja tu kiedyś mieszkał i był tym karmiony, to też wstąpiłbym (z głodu) do UPA.
Pojawiają się koty, w liczbie kilkunastu. Większość czarnych, wypisz - wymaluj mój Sabinek. Podobne również z pyszczka, nie tylko z koloru futerka. Biedactwa głodne, dzielimy się z nimi (bez specjalnego żalu) owymi bojkowskimi pierogami. Są to w końcu koty bojkowskie, ich pra-, pra-, praprzodkowie tu mieszkali i łowili myszy w bojkowskich chyżach. A potem chyba tylko koty przeżyły powojenną Apokalipsę tej ziemi i tu pozostały.
[I coś musi nadal tkwić w ich kocich genach. Mój Sabinek, też bieszczadzki (!!!) kotek, odnosi się do mnie z wyraźnie większym respektem, gdy go op...lam (za liczne psoty i notoryczne wskakiwanie na stół) po rusku, a nie po polsku.]
Syci bardziej intelektualnie (dzięki opowiadaniom Lucyny) niż fizycznie, odjeżdżamy z Tarnawy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w Mucznem, gdzie Mietek kupuje przewodnik Rewaszu. Do tej pory korzystał z mojego, ale zapragnął mieć swój własny. Świadczy to dobitnie, że połknął bieszczadzkiego bakcyla.
Odwozimy Lucynę do Ustrzyk Dln., tam zamierza spotkać się z koleżanką. Dziękujemy za opiekę nad nami i przekazanie nam aż tyle bieszczadzkiej wiedzy.
Wracamy do Sękowca. Po drodze, póki jeszcze widno, oglądamy cerkiew w Równi. Mietek jest tu po raz pierwszy. Potem zjadamy wreszcie solidny obiad w Czarnej, w knajpie całkowicie pozbawionej bieszczadzkiego klimatu, ale za to dysponującej smaczną kuchnią. Jest to restauracyjka przy takim ni to hoteliku, ni to zajeździe, w samym centrum Czarnej, vis a vis stadionu oraz blisko strażnicy SG. Obok, w tym samym budynku po prawej stronie znajdują się delikatesy.
W Chmielu Mietek kupuje dwa litrowe słoiki miodu bieszczadzkiego, zapasik na całą zimę. Ja już się wcześniej zaopatrzyłem w taki miodek.
W Sękowcu rezygnuję z dzisiejszego pakowania się. Jutro też będzie dzień. A pakowanie przy powrocie jest o wiele prostsze niż przy wyjeździe. Zabiera się, co swoje, i już. Poza tym prawie wszystkie ciuchy są brudne, nie trzeba więc ich segregować i oddzielnie pakować.
Napisałem "prawie", bo wywożę stąd również ciuchy czyste, których podczas całego pobytu w ogóle nie założyłem. Letnie koszule z krótkimi rękawami, mianowicie.
30 września
Smutno podśpiewuję refren biesiadnej piosenki ("to już jest koniec, to już jest koniec, już trzeba iść").
Z Sękowca wyjeżdżamy we trzech. Oprócz Mietka wywożę bowiem również Piskala, który w Warszawie przesiądzie się na pociąg do Torunia.
Droga powrotna - bez specjalnych wrażeń. Przed Rzeszowem obserwujemy mały karambol (kilka stłuczek). Jeszcze nie ma Policji, szosa zablokowana. Filozoficzne konstatujemy, że gdyśmy tu byli parę minut wcześniej, to i w moją toyotę walnąłby z tyłu jakiś gamoń. Albo może i nie-gamoń, ale za to mocno rąbnięty z tyłu przez gamonia. Bo przecież musiał być główny sprawca owego karambolu. Warunki drogowe były raczej dobre.
Obiadujemy zaraz za Głogowem Młp., w dużym przydrożnym zajeździe (po lewej stronie, jadąc od Rzeszowa). Upodobałem sobie tę knajpę, od lat się tu zatrzymuję udając się w Bieszczady i powracając z nich.
W Radomiu żegnamy się z Mietkiem. Krótko, gdyż czas nagli - Piskal musi przecież zdążyć na pociąg.
Wydaje się, że nie jest źle. Mimo remontu "siódemki" mkniemy nią wcale szybko. Aż do Janek. A tam - jak zwykle korek. Miałem nadzieję, że tylko do Raszyna, ewentualnie do Okęcia. Gdzie tam. Jedziemy przez Włochy i Ochotę cały czas wg formuły "jedynka - dwójka - stop".
Dojeżdżamy wreszcie do Dworca Zachodniego, gdzie - chyba z nerwów i zmęczenia - przeoczam wjazd na przydworcowy parking (ten główny, przed budynkiem dworca PKS). Zatrzymuję się więc z konieczności jakieś sto metrów dalej, na pasie zarezerwowanym dla autobusów PKS. Włączam światła awaryjne, Piskal "ewakuuje się" wraz ze swoim bagażem z samochodu i idzie do pobliskiego budynku dworca PKS. A stamtąd, jak zapewne część z Was dobrze wie, tunelem przechodzi się do dworca PKP.
Na jazdę dookoła i wjazd na Dworzec Zachodni od strony Woli, ulicami Bema i Prądzyńskiego, nie było już czasu. Podjeżdża się tamtędy wprawdzie na sam dworzec PKP (tuż koło kas biletowych), ale wcześniej trzeba by się było "przepchać" pod wiaduktem i dojechać ul. Prymasa Tysiąclecia aż do ul. Kasprzaka. A tam pewnie przez cały czas korki i postój na światłach.
W chwili, gdy się z Piskalem żegnaliśmy, dochodziła godzina 19-ta. Pociąg miał za ok. kwadrans, a jeszcze przecież musiał przejść przez cały tunel dworcowy i kupić bilet. Zdążył. Już z pociągu wysłał mi sms-a, że wszystko odbyło się wprawdzie "na styk", ale z powodzeniem.
A ja sobie już spokojnie pojechałem na Szczęśliwice. Gośka pomogła mi wnieść wszystkie klamoty do domu. Rzuciłem je do pokoju, rezygnując z dzisiejszego ich rozpakowywania.
Otworzyłem tylko piwo, potem drugie - trzeba było odreagować te ok. 460 km jazdy po polskich drogach.
Zapytałem Gosię, jak się czuje kotka. Zwierzątko zresztą cały czas przy mnie buszowało, zastanawiając się zapewne, czy to ten sam facet, z którym mieszkało już przez 10 dni, ale od tego czasu też minęło 10 dni.
Żona dziwnie na mnie popatrzyła. Odrzekła, że nie jest pewna, czy to kotka. Wręcz przeciwnie, z każdym dniem nabiera podejrzeń, że to samiec, a nie kocia płeć piękna.
Złapaliśmy hultaja i poddaliśmy dokładnym oględzinom pod lampą.
Ewidentne jaja.
KONIEC
PS
Za dwa tygodnie napiszę tu jeszcze coś w rodzaju refleksyjnego podsumowania. Odniosę się również do Waszych wszystkich uwag, opinii, pytań - tych już zgłoszonych i tych, które ewentualnie ktoś jeszcze mieć będzie.
...spaciba... tawarisz... bud zdaroff
@ Autor prosżę przekaż przy okazji pozdrowienia i buziaki naszemu Towarzyszowi wędrówki.
Chciałbym oficjalnie podziękować Stałemu Bywalcowi za to, że dzięki jego inwencji twórczej mogłem na nowo przeżywać ostatni(jak również zeszłoroczny) pobyt w Bieszczadzie. I już tęsknię za następnym.
I jeszcze ostrzeżenie:
Na jedną żmiję w Bieszczadach
Wszedł pan o licznych wadach
Nie przeżył przygody
Zszedł, chociaż był młody
Nie chodźcie w Bieszczadach po gadach
Pozdrówka toruńsko- bieszczadzka!
Piskal
Piskal, a może to gdzieś pod Otrytem, w naszych stronach, zginął kniaź Oleg ?
"(...)
Poznaję to miejsce
Tu rumak mój padł,
Pożegnam się teraz
Z mym druhem.
Wyrzekłszy te słowa
Oparł nogę o gnat
I w jednej sekundzie
Był trupem.
To ugryzł go wąż,
Że też musiał tam wleźć!
Nie żyje kniaź Oleg !
Nie żyje, i cześć.
(...)"
Z pieśni o wróżbitach, którzy wywróżyli kniaziowi Olegowi, że "koń ukochany przyniesie mu śmierć". Długo się ta wróżba nie sprawdzała, aż po latach ...
Nie pytajcie o autora słów i melodii, bo - nie wiem.
Miałeś napisać coś w rodzaju refleksyjnego podsumowania, a tu "cisza jak w kościole".
Stały Bywalcze, czekamy.
Pozdrówka toruńsko-bieszczadzka!
A tak przy okazji pozdrowienia dla Gosi! I, rzecz jasna, dla Miecia!
REFLEKSJE KOŃCOWE
I znów mija kolejny rok, a wraz z nim odpływa w dal mój tegoroczny bieszczadzki urlop, utrwalony tylko elektronicznym tchnieniem w Internecie.
Upłynęło 21 dni pobytu, podczas których zorganizowałem 7 całodniowych pieszych wycieczek oraz 3 krótsze. A także przejechałem samochodem 905 km po Bieszczadach (nie wliczając podróży z i do Warszawy).
W okresie od 15 do 23 września (9 dni) trwała istna pora deszczowa, poza tym było zimno.
Nie tak dalej jak w sobotę 6 grudnia, czyli parę dni temu, wybrałem się solo na pieszą wycieczkę po Puszczy Kampinoskiej (20 km) i miałem lepszą pogodę. Jedynie zachód słońca nastąpił dużo wcześniej. Ale za to go widziałem, czego nie można powiedzieć o tych pochmurnych dniach wrześniowych.
Dni "bezdeszczowe" również nie były rewelacyjne. Chłodno, słońca niewiele, pogoda zdecydowanie bardziej październikowo - listopadowa niż wrześniowa.
Reasumując, pogodowo wrzesień w Sękowcu wypadł mi najgorzej od 10 lat. Bo w tym roku odchodziłem taki mały sękowiecki jubileusz, pierwszy raz spędziłem tu urlop w 1999 r.
Jakby na pociechę, towarzysko było inaczej, zdecydowanie lepiej. Dzięki opisanym powyżej osobom. Tym, które być może teraz to czytają, dziękuję za mile spędzony wspólnie czas.
No i ta żywa pamiątka z Bieszczad. Koci hultaj zachował dużo bieszczadzkich przyzwyczajeń. Chowany przez pierwsze 3 miesiące swojego życia przy knajpie żywił się chyba głównie tym, co mu ze stołów skapnęło. Podobnie jak te biedne kotki w Tarnawie Niżnej.
Teraz, pomimo że ma swoje kocie miski, a w nich "Royal Canin" i "Felix" (w wersji dla młodych kotków), to zawsze nam asystuje przy posiłkach. Oczywiście też zawsze go coś obleci, jest zresztą prawie wszystkożerny. Nie pogardzi i całym plasterkiem żółtego sera.
I jest przy tym niebezpiecznie aktywny, trzeba na niego bardzo uważać. W ostatnią niedzielę (7 grudnia) podczas naszego domowego obiadu usadowił się na poręczy kanapy, blisko talerza córki. Przysuwał się do tego talerza, przysuwał ... Gdy już uznał odległość za wystarczającą, wykonał łapką szybkie i silne machnięcie, niczym tenisista rakietą, a kotlet mielony poszybował z talerza córki ponad stołem na podłogę. Równocześnie (jeszcze kotlet nie zdążył spaść) wystartował nasz Sabinek, porwał zdobycz i w nogi. Wszystko to trwało dużo krócej, niż o tym teraz czytacie.
Aby oddać mu sprawiedliwość, pochwalę go, że jest bardzo czysty i schludny. To, co "wyprodukuje", dokładnie zagrzebuje w kuwecie. Dziś rano słyszałem, że grzebie dłużej niż zwykle. Co on tam, u diabła wyprawia, dziurę chce w kuwecie wygrzebać, czy co ?
Okazało się, że zwierzątku przytrafiło się małe "foux pais" - narobił tuż poza krawędzią kuwety. I wtedy, aby wyjść z twarzą (a raczej z pyszczkiem), zaczął wywalać drewienka ("Pinio") z kuwety i mozolnie usypywać spory kopczyk nad tym, co nieopatrznie zrobił niedokładnie tam, gdzie należało.
I tym optymistycznym akcentem pozwólcie, że już zakończę moje tegoroczne bieszczadzkie refleksje.
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl brytfanna.keep.pl
Występujące postacie:
Stały Bywalec (SB), narrator - autor, który jeśli mija się z prawdą, to raczej rzadko i tylko o włos,
Małgorzata (Gosia) - żona wyżej wymienionego,
Andrzej - narzeczony wyżej wymienionej; poza tym kolega SB od 29 lat,
Mietek - kolega szkolny SB; przez wszystkie lata liceum (za wyjątkiem klasy maturalnej) siedzieli w jednej ławce, ale było to już 100 lat temu,
Paweł - od lat, podobnie jak SB, stały wrześniowy bywalec Sękowca, a od października do sierpnia warszawiak,
Darek - jak wyżej; poza tym głośno i przy byle okazji deklaruje, że lubi ostry seks;
Piskal - torunianin; bieszczadzki czeladnik Pawła i Darka, tęskni za Agnieszką, którą może się okazać Kathleen (Kathlen),
Basia leśniczyna - Szefowa prawobrzeżnego Sękowca,
Irena i Ula - fraucymer Szefowej,
Iza, Lucyna, Pastor, Piotr, Sjug, Wojtek 1121, Xiro - powszechnie znane i uznane osobistości z Naszego Forum,
Ania - żona Wojtka 1121,
Xirowa, Xirówna i Xirątko (płci jeszcze niewiadomej) - familia Xiro,
Łże-Sabinka, czyli Sabinek - uroczy kotek otrzymany przez SB od Sjuga; geneza owej darowizny sięga jeszcze VII KIMB w maju br.
To był 10-ty, czyli jubileuszowy rok pobytu w Sękowcu. Bo pierwszy raz gościłem tu w 1999 r.
Trochę statystyki.
Czas pobytu: 21 dni w pełni "bieszczadzkich", tj. nie licząc podróży w te i we w te.
Pogoda: poniżej wrześniowej normy, a w okresie od 15 do 23 września (9 dni) wręcz brzydsza od gówna.
Alkohol - w normie; głównie ukraińska "Priwatna Kolekcija", ale za to pita wg PN (Polskiej Normy); no bo skoro napisałem, że "w normie", to moglibyście zażądać doprecyzowania.
Piesze wycieczki bieszczadzkie: 7 dłuższych, całodniowych + 3 krótsze. Wśród tych krótszych jedna była dość ekstremalna, za co wyłączną odpowiedzialność ponosi Wojtek 1121. Wszystkie te wyprawy zostaną chronologicznie opisane.
8 września.
Podróż samochodem była dość nużąca, ale bez przykrych niespodzianek. Dużo padało po drodze. Gosi wyznaczyłem zadanie odbierania telefonów komórkowych do mnie i pośredniczenia w rozmowach (podczas prowadzenia przeze mnie samochodu), ale roboty miała niewiele. Przez cały dzień telefonów było tylko trzy.
W jakiejś przydrożnej knajpce zamówiłem przy bufecie kawę. Gdzie jest cukier ? "A tam, w tym białym pudełku", odpowiedziała panienka z bufetu. W lokalu panował półmrok. Wsypałem jedną łyżeczkę, tyle co zawsze. Potem zaczekałem, aż kawa ostygnie. A jeszcze potem stwierdziłem własną pomyłkę: zamiast osłodzić - osoliłem. Na ladzie bufetu sól stała tuż przy cukrze, również w białym pudełeczku. Afery z tego nie robiłem. "Zemściłem się" nie płacąc za toaletę i, oczywiście, pozostawiając nietkniętą kawę. Chociaż to ostatnie, to niezupełnie prawda, przecież pierwszy mały łyczek jednak wypiłem (tfu !).
W Lutowiskach kupiłem kilka piw i zaprenumerowałem prasę aż do 30 września. "Politykę", "Wprost" i "Angorę". Oraz "Gazetę Wyborczą", ale tylko wydania czwartkowe i piątkowe.
W Sękowcu pojawiliśmy się po godz. 18-tej. Rozpakowaliśmy się, a potem zaprosiliśmy na piwo Andrzeja, który przebywał w ośrodku już od dnia poprzedniego.
Zadzwoniłem też do Sjuga, że już jestem. Umówiliśmy się na odbiór ... kotki (sic!) pojutrze, czyli 10 września.
CDN
Proszę o ciąg dalszy. No i o fotki Sabinki inaczej.
Proszę o ciąg dalszy. No i o fotki Sabinki inaczej. Dziękuję za zainteresowanie (mierzone liczbą odsłon). Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi.
Fotki Sabinka powinny być - jeśli Paweł dotrzyma słowa. Zrobił sporo zdjęć (m.in. kotka uznawanego jeszcze za kotkę) i obiecał mi całą płytkę CD z nimi.
A na razie ważna errata do poprzedniego rozdziału. Do składu osobowego postaci, o których napiszę w relacji, należy koniecznie dodać:
Bernadetta - żona Pastora. Kobieta z charakterem.
Jak ja mogłem o Niej w ogóle zapomnieć ???!!!
9 września
Na tegoroczny "rozruch" zaplanowałem trasę zalesioną (poza ostatnim odcinkiem), prawdziwie bieszczadzką. Czyli Otryt. Podobnie jak w zeszłym roku.
Wyruszamy we troje: piszący te słowa + Gosia + Andrzej.
Andrzej z początku nieco protestował, że to zbyt długa wycieczka jak na początek pobytu, ale Gośka mnie poparła i koledze zrobiło się wstyd, więc zamilkł.
Tu konieczna dygresja. To właśnie z Andrzejem jeździliśmy w Bieszczady prawie co rok w latach 90-tych. To także z nim "odkryłem" Sękowiec i z nim gościłem tam we wrześniu już w latach 1999 - 2001. A następnie ... kolega się "wykruszył". Można by rzec, że nastąpiło i zmęczenie materiału, i zmęczenie materiałem, używając technicznej terminologii. I nie dotyczy to tylko wypraw w Bieszczady. Także naszych wspólnych wędrówek po Puszczy Kampinoskiej - niegdyś Andrzej sam mnie dopingował do tych wycieczek, a teraz z ledwością da się na nie namówić ze 3 razy w roku (a my z Gosią tyle razy tam łazimy miesięcznie).
Zatem po pokonaniu drobnego oporu oponenta - malkontenta, wyruszamy. Z Sękowca wędrujemy stokówkami - najpierw na północny zachód, potem jeszcze krótkim odcinkiem na północny wschód i ... już jesteśmy w miejscu, w którym niebieski szlak schodzi ze stokówki wiodącej z Polany i odbija na grzbiet Otrytu. Ławeczka, kosz na śmieci, czyli czas na piwo.
Gosia w tym czasie łączy się też z Kretą, gdzie w charakterze "wielce odpowiedzialnego" (bo "aż" animatora) pracownika biura podróży Triada przebywa nasza córka, studentka, 21 lat. I jest to zupełnie normalne, nikogo nie dziwi. Tylko gdy ja miałem 21 lat, to nawet przez myśl by mi nie przeszło, że kiedyś z Otrytu będzie można sobie porozmawiać przez "kieszonkowy" telefon z Grecją.
Ruszamy dalej. Andrzej, zdaje się, przeżywa mały kryzys, gdyż proponuje, abyśmy - po dojściu do Chaty Socjologa - dalej poszli z Gosią do Lutowisk już bez niego, gdyż on skróci sobie dzisiejszą wycieczkę i z Chaty zejdzie do Chmiela. Perswaduję mu to skutecznie, tłumacząc że taki "skrót" nie ma sensu, gdyż mniej zmęczy się schodząc do Lutowisk i wracając do Sękowca wieczornym autobusem, niż idąc do Chmiela, a stamtąd jeszcze 4 km pieszo do Sękowca. Przekonałem go.
"Otrycki" odcinek niebieskiego szlaku zatraca powoli swoją dzikość. Jeszcze kilka lat temu spotykało się tu ślady pazurów niedźwiedzi na korze drzew. A dziś - końskie łajno oraz efekty ścinki i zrywki. No, może trochę przesadzam. Nadal jest tam pięknie. A już na pewno piękniej niż na ul. Pięknej w Warszawie (chociaż to wcale niebrzydka, w porównaniu z innymi, ulica).
Doszliśmy do Chaty Socjologa. Do środka wchodzimy tylko na chwilę - aby zasilić miejscową skarbonkę. W dowód wdzięczności gospodarz wynosi nam termos z herbatą, z którego korzystamy bez skrępowania, tzn. bez umiaru. Tak się bowiem składa, że wszystkie nasze płynne zapasy już wcześniej zdążyliśmy wychlać. I gdyby nie ta uprzejmość gospodarza Chaty, to nie mielibyśmy czym popić naszych kanapek.
Opróżniając termos z herbatą nie mamy jednak wyrzutów sumienia, gdyż po pierwsze - włożyliśmy coś tam do skarbonki, a po drugie - naszych kanapek nie spożywamy sami. Bez skrępowania dosiadł się bowiem do nas miejscowy wilczurek i cały czas pilnował, aby go nie skrzywdzić przy podziale porcji. Był przy tym dość wybredny i wybierał kanapki z wędliną, nam pozostawiając te z żółtym serem. Jadł, jadł, dawał się głaskać, aż nagle ... dostał szału. W polu węchu i widzenia pojawili się bowiem inni turyści z, o zgrozo, innym psem! Doszło do jakiejś psiej awantury, tylko trochę łagodniejszej od ostatnich pyskówek urzędników kancelarii Premiera i Prezydenta.
Ów pies bardzo poważnie podchodzi do swych psich praw i obowiązków, więc konkurentów nie toleruje. Podobnie jak Premier, który nie tolerował Prezydenta w składzie polskiej delegacji na szczyt UE w Brukseli. Przed dojściem do Chaty Socjologa wisi zresztą napis ze stosownym ostrzeżeniem, aby turyści prowadzący ze sobą zwierzątka domowe koniecznie meldowali o tym przez telefon komórkowy (jest podany numer) gospodarzowi Chaty.
Nakarmiwszy psa do syta, a siebie, skutkiem tego, tylko częściowo (bo taki wilczur to potrafi sobie podjeść), wyruszamy na ostatni etap naszej dzisiejszej wycieczki: zejście zielonym szlakiem do Lutowisk.
Andrzej złapał drugi oddech, już nie zostaje w tyle. Za to Gosia ma problemy ze stromym i śliskim gdzieniegdzie zejściem. Ale jakoś sobie radzi, zresztą owo zejście staje się stopniowo coraz łagodniejsze.
Wreszcie mamy piękne widoki - panorama Lutowisk.
W Lutowiskach czynimy drobne zakupy, głównie spożywcze. Nie za wiele, tyle co na jutrzejsze śniadanie. Jutro wybieramy się m.in. do Ustrzyk Dolnych, a tam to i wybór większy, i ceny niższe. Potem lokujemy się "U Biesa i Czada", pożeramy tam pstrągi i pierogi, popijając piwem, które trzeba sobie jednak przynieść ze sklepu obok.
Autobusem "ostatniej szansy", godz. 19:35 Lutowiska - szkoła, powróciliśmy do Sękowca.
CDN
Dziękuję za zainteresowanie (mierzone liczbą odsłon). Nie narzekaj. Wczoraj słuchałam wywiadu z pewnym hinduskim pisarzem. Nazwiska nie pomnę. Otóż on stwierdził, że naprawdę dobry pisarz ma zawsze co najwyżej tysiąc wiernych czytelników. Nie ważne czy pisze na "rynek" hinduski czy polski. Zawsze jest ich tysiąc. Ty masz już stu,;)a dopiero wątek rozpoczynasz.
161 :-) czekam na cd
10 września
Po wczorajszej wędrówce przez cały Otryt moje towarzystwo stwierdziło, że dziś nigdzie nie pójdzie, a co najwyżej pojedzie.
Zresztą ja też bym się nie zdecydował - w dniu dzisiejszym rozstrzygnie się bowiem kocia sprawa, mająca swój prolog w nocy z 17 na 18 maja br., czyli podczas obrad VII KIMB.
Byli tego naoczni świadkowie (m.in. Lucyna). Sjug i ja pisaliśmy też o tym na Forum, ale jeśli ktoś nie śledził, to mu niniejszym przypominam. Otóż podczas naszych majowych KIMB-owych obrad, ok. 1-szej w nocy, gdzieś tak pomiędzy wódką a zakąską, nawinęła mi się pod rękę ciężarna kotka. Taka w dość już zaawansowanej ciąży. Oczywiście interesowała ją zakąska, a nie wódka, to zrozumiałe. Podzieliliśmy się więc, tzn. ja pozostałem przy wódce. Delikatnie głaskałem tę kocią pieszczochę, powtarzam: Lucyna świadkiem. I już nie pamiętam, czy mnie ktoś sprowokował, czy byłem wiedziony nostalgią za zmarłą w listopadzie ub. roku moją kotką Sabinką, dość że głośno zadeklarowałem zamiar wzięcia poczętego kociaka, płci pięknej, maści czarnej. Jacek , pardon: Sjug, to usłyszał i skwapliwie zapamiętał. A dzień po szczęśliwych narodzinach przypomniał mi o tym publicznie na Forum.
Cóż, szlacheckie słowo nie dym. Wśród moich przodków, chociaż nie wszystkich, jakiś szlachciura zapewne by się znalazł. Biorę kota!
Ale dopiero po godz. 14-tej, tak się bowiem telefonicznie umówiliśmy ze Sjugiem.
Najpierw jedziemy do Ustrzyk Dolnych. Tam się rozłazimy - Gosia wędruje na rynek i do Halicza (to nazwa sklepu, jakby ktoś nie wiedział), a my z Andrzejem reaktywujemy handel polsko - ukraiński. Flaszki dobrej wódki 0,7 l po 18 zł, piwo chmilne micne po 3,50 zł. Tego ostatniego w tym roku jest bardzo mało, gdyż "mrówkom" ów "eksport" piwa do Polski nie bardzo się kalkuluje. W ogóle handel mniejszy niż we wrześniu ub. roku. Ale większy niż w maju br., gdy tam wówczas zajrzałem.
Proszę wybaczyć, ale pewnych szczegółów dotyczących zawierania transakcji nie podam. Ogólnie tylko napiszę, że dostałem, co chciałem, oraz ile chciałem. Andrzej także.
We trójkę znosimy dokonane zakupy do bagażnika samochodu, potem znów wracamy na rynek, znów przynosimy nowy towar, wreszcie - dość!
Idziemy na kawę do pobliskiej cukierni "U Szelców" - tak, tych samych, co mają słodki lokal również w Lesku.
A potem w drogę, kierunek: Ustrzyki Górne, Zajazd pod Caryńską - tam bowiem przebywa kot.
Ale nie najkrótszą drogą. Jedziemy przez Dwernik i Nasiczne. W Nasicznem znam bowiem gospodarstwo, w którym można kupić prawdziwe jajka, takie prosto od prawdziwej, nie fermowej kury, oraz prawdziwy, w domu robiony biały ser. Część z Was może w tej chwili, czytając te słowa, wzrusza ramionami, ale myślę, iż mieszkańcy większych miast podzielają mój podziw dla owych wiejskich "prawdziwości".
Kupiliśmy, zapłaciliśmy, dostaliśmy jeszcze w prezencie litrowy słoik mleka prosto od krowy.
Dojechaliśmy wreszcie pod Zajazdu pod Caryńską w Ustrzykach Grn. Zamówiliśmy obiad, zjedliśmy go, a Sjuga ani kota nie ma. Wkrótce jednak Jacek (Sjug) nadjeżdża, cześć, cześć - powitanie. Z jakiegoś zakamarka swojego zajazdowego obejścia wyciąga małego, całego czarnego futrzaka, nawet spokojnego, nie za bardzo wystraszonego. To właśnie on, albo ona - Jacek twierdzi, że nie zna się na tym. Ja też nie. Orsini by się tu przydała. Gdybym znał Jej numer telefonu, to zadzwoniłbym i relacjonował, co widzę pod ogonkiem. Może na tej podstawie wydałaby zaoczną, słuszną diagnozę. A tak? Już wspólnie w czwórkę (Gosia, Andrzej, Jacek i ja) deliberujemy nad podbrzuszem zwierzaczka i jednomyślnie orzekamy, że to chyba jest jednak kotka. I jednomyślnie się mylimy - ale to wyjdzie na jaw dopiero później, już w Warszawie.
Wręczam Sjugowi symboliczny podarunek, należy Mu się, w końcu przez 3 miesiące chował mojego kota. Ładujemy się z popiskującym zwierzaczkiem do samochodu i bierzemy kurs powrotny - na Sękowiec.
Tam Andrzej wędruje do swojego domku nr 10, a my z Gosią znosimy zakupy i kota do naszego lokum.
O godz. 19-tej idziemy do Andrzeja na piwo.
Teraz awansem parę słów o kocie. Na imię ma Sabinek. Jest cały czarny, milutki, czysty i schludny. Jeszcze w Sękowcu (w zasadzie od razu, jakby był przyuczony, chociaż nie był) pojął trudną sztukę załatwiania się w kuwecie. Miał tzw. koci katar, ale już go z tego wyleczyliśmy - dostał 3 zastrzyki antybiotykowe. Ja chyba zaraziłem się od niego tym katarem (śpimy nosek w nosek), ale mnie też już przeszło. Rośnie jak na drożdżach, jest już chyba ze 2 razy większy niż był owego dnia 10 września. Apetyt ma szalony. Szybki jak błyskawica, buszuje i psoci w całym mieszkaniu. "Załatwił" nam już telefon przenośny. Dziś rano, gdy spieszyłem na wykłady, schował mi zegarek. Już miałem wyjść z domu, gdy prawie w ostatniej chwili spostrzegłem zegarek w kuchni na podłodze. Wprawdzie nie stłuczony, ale zaczął się późnić. Cóż, zegarmistrz zarobi.
Trzeba przed "łobuzem" (kotem, a nie zegarmistrzem) pilnować nakrytego stołu. W Zajeździe pod Caryńską przyzwyczaił się pewnie, że po odejściu gości można sobie wejść na stół, więc tę tradycję kultywuje. W barze w Tarnawie Niżnej wypisz - wymaluj podobne koty obsiadają jedzących gości i czekają, aż zostaną poczęstowane, lub ludzie sobie pójdą, pozostawiając resztki jedzenia na stołach.
Jak wiążę sznurowadła od butów, przyskakuje i stara się łapać je pazurkami. I jak tu nie kochać takiego zwierzaczka?
Kto jeszcze nie ma kota (na punkcie kota), tego namawiam. W podaży, czyli dostawie owego żywego kociego towaru, pomoże Lucyna.
A tak Bogiem a prawdą, Lucy, gdybyś tak kilka razy przywiodła autobus pełen turystów do Tarnawy Niżnej, a po drodze wstawiła gadkę (jak to Ty potrafisz) o ślicznych i biednych kotkach, co mogą nie przeżyć zimy, to by je wzruszeni turyści pobrali. Chociaż to spróbuj.
CDN
Piękna mama kocia była honorowym gościem KIMB. Miała "wejście". "Wmanewrowała mi się" na ręce. Wyjątkowa pieszczocha od razu wymruczała nam swoją tajemnicę: będę miała maleństwa, zaopiekujcie się nami. Podchwyciłeś nutki.
Koteczka ofiarowała Ci swoje małe, a Ty je z radością przyjąłeś.
Ni udało mi się. Próbowałam. W autokarze trudno przewozić kotki. :((
W kociej kwestii, to miałabym rade małą - nabycie drugiego kociego dziecka, do towarzystwa. Koci lubią towarzystwo wzajemne - sama wiem - mam dwa pręgowane szaraki i robi im dobrze, ze są razem. Więc mógłbyś dodać Sabinkowi jeszcze kolegę, moze być biały, dla odróżnienia :))
11 września
Wybieramy się do Krywego, ale lasem. Przekraczamy w Sękowcu most na Sanie, kawałek drogi idziemy w stronę osady, czyli lewobrzeżnego Sękowca "właściwego". Potem odbijamy w prawo, znów w stronę Sanu, tyle że maszerujemy teraz wzdłuż lewej strony rzeki. Wędrujemy leśną pół - ścieżką, pół - błotnistą drogą aż do ujścia Hulskiego do Sanu. W pewnym momencie przewodnik, czyli ja, popełnia błąd, gdyż chcąc dotrzeć jak najbliżej potoku Hulski nie skręca w porę w lewo, tylko wiedzie żonę i kolegę prosto, aż leśna ścieżka prawie zanika. Ale już po ok. 10 minutach nieco morderczego przedzierania się przez krzaki docieramy do poprzedniej drogi - po prostu nie mogliśmy się z nią znów nie spotkać. Wzajemne położenie dwóch rzek nie pozwalało na dłuższe błądzenie. Ja o tym wiedziałem, Andrzej chyba też, ale Gosia zaczęła już trochę panikować.
Wędrujemy następnie nad potokiem Hulski, znów "wyraźną" leśną ścieżką, aż do drutu kolczastego oznaczającego teren prywatny. Czyli mamy już Hulskie - miejscowość. Aż 2 chałupy, bez elektryczności. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu było tu ponad 50 gospodarstw. Przeprawiamy się na lewy brzeg potoku i początkowo idziemy znów równolegle do niego, tyle że po drugiej stronie. Na wysokości chałup skręcamy w prawo i walimy na przełaj aż na grzbiet Rylego. Tam spotykamy 2 turystów z Niemiec.
Już na górze robimy sobie "piwny" odpoczynek. W planie mamy jeszcze obejście całego Krywego: obok ruin cerkwi i dworu, zajrzenie do Tosi i dopiero powrót.
Obserwacja nieba skłania nas jednak do zmiany decyzji. Kontentujemy się samym widokiem Krywego ze szczytu Rylego, po czym schodzimy do drogi stokowej i wracamy nią do Zatwarnicy. Wykorzystujemy przy tym skrótowe ścieżki pod słupami z elektrycznością. W Zatwarnicy zachodzimy do sklepu. Kupujemy piwo i zasiadamy na tej słynnej, kultowej już werandzie zatwarnickiego sklepu. Stwierdzamy, że skracając wycieczkę - postąpiliśmy prawidłowo. Właśnie zaczęło padać i nie zanosi się, aby miało przestać. Gdybyśmy w porę nie zawrócili, wędrowalibyśmy teraz w deszczu.
A tak, to nawet do Sękowca nie musimy iść teraz pieszo. Szefowa sklepu zamyka go po godz. 17-tej i jadąc do domu podwozi nas do mostu na Sanie, skąd już mamy tylko kilkaset metrów.
O godz. 19-tej "organizujemy" piwko. U nas. Degustacja ukraińskiego piwa połączona z głaskaniem niby to kotki, a w istocie zakamuflowanego kocurka.
Kotek okazuje się bardzo inteligentny, a także pojętny, jeśli chodzi o sposób załatwiania, w warunkach domowych, swoich potrzeb naturalnych. Już przed jego przywiezieniem postawiłem w przedpokoju pod stołem kuwetę z cat's best. Wczoraj za tą "mniejszą" potrzebą od razu poszedł do kuwety, ale co będzie z tą "większą"? Dziś rano, czyszcząc ów "koci nocnik" znalazłem tam również i to "najważniejsze", czyli - przepraszam za kolokwializm - kupę.
12 września
I znów jedziemy do Ustrzyk Dln. Znów zakupy u ruskich przyjaciół, a konkretnie u jednego, z którym dwa dni temu umówiłem się na nieco większą liczbę butelek chmilnego micnego.
Kupuję także (w "Haliczu") koci pokarm. Nie dla naszego kotka, bo z myślą o nim (niej!) przywiozłem z Warszawy saszetki ze specjalnym żarciem dla kocich malców. Puszki kupuję więc dla kotów kręcących się wokół domu - aż do wyjazdu 30 września będę je codziennie systematycznie dożywiał.
Obiad jemy w Krościenku, specjalnie tam podjechaliśmy. Przy wjeździe do Krościenka po prawej stronie, przy skrzyżowaniu, znajduje się bardzo fajny, przydrożny mały bar (tuż obok, przy tym samym placu jest sklep spożywczy). Bar odkryłem już w roku ubiegłym. Nic się nie zmieniło na niekorzyść. Nadal można tam smacznie i tanio zjeść.
A wieczorem, w barze ośrodka w Sękowcu, doszło do spotkania z Piotrem, który właśnie przyjechał. Z tatą i psem. Zamiejscowym i miejscowym żłopaczom piwa w barze przedstawiłem Piotra jako największy autorytet w zakresie wiedzy o Bieszczadach - zarówno tej teoretycznej (np. historia, geografia), jak i praktycznej (trasy wycieczek, kwatery, etc.). Od razu nabrali szacunku i przestali się "rządzić" w lokalu.
CDN
Stały Bywalcze! Dzięki za tak wyczerpujący opis Waszego pobytu. Czyta się super, tylko brakuje mi zdjęć albo rycin jakiś chociaż.
Pozddrawiam
Stały Bywalcze! Dzięki za tak wyczerpujący opis Waszego pobytu. Czyta się super, tylko brakuje mi zdjęć albo rycin jakiś chociaż.
Pozddrawiam Bertrandzie, ja wprawdzie zdjęć nie robiłem, ale myślę, że nasi wspólni przyjaciele nie zawiodą.
I tak, gdy dojdę do opisu "ekstremalnej" wyprawy z Wojtkiem 1121, myślę iż zamieści swoje zdjęcia. Sporo ich zrobił. Powinien także zamieścić fotografię uzupełnionego przez nas spisu dyżurnych sprzątających wieczorem po nabożeństwach kościółek - cerkiewkę w Michniowcu. Tytułem wyróżnienia dopisaliśmy tam wybijających się członków Naszego Forum. O ile dobrze, Bertrandzie, pamiętam, to Twój dyżur wypada w 2-gi dzień Świąt, 26 grudnia (masz dyżur wspólnie z Izą). Ale wszystko w swoim czasie, dojdziemy do odpowiednich dat.
Także przypuszczam, iż Pastor i Piotr nie zawiodą - zamieszczą zdjęcia z imprezki, jaką zrobiliśmy w domku Pastora. Ale, jak powiadam, jeszcze nieco cierpliwości.
Kupuję także (w "Haliczu") koci pokarm. Nie dla naszego kotka, bo z myślą o nim (niej!) przywiozłem z Warszawy saszetki ze specjalnym żarciem dla kocich malców. Puszki kupuję więc dla kotów kręcących się wokół domu - aż do wyjazdu 30 września będę je codziennie systematycznie dożywiał.
Absolutnie odradzam, przyzwyczają się, rozpieszczą i potem trzeba będzie sobie od ust odejmować, bo zaczną lepiej jeść niż TY!
Absolutnie odradzam, przyzwyczają się, rozpieszczą i potem trzeba będzie sobie od ust odejmować, bo zaczną lepiej jeść niż TY! Alle ja przynajmniej będę lepiej, niż koty, pić. Taka kocina to przecież nawet piwa nie tknie.
Taka kocina to przecież nawet piwa nie tknie. Tego to nie byłabym pewna. Jeden z moich psów cierpiał na chorobę nerek. Wererynarz zlecił mu picie piwa (to były późne lata 80-te). Ciapa dostawał do michy piwo, wąchał i czekał. Po chwili przychodziła kocia czereda pod przewództwem Carycy. Zasiadali przy "stole" i wspólnie chleptali z michy.
Kotów dzikich chyba nie należy przyzwyczajać do saszetek z wiskasem czy innym kocim jedzeniem sztucznym. Kiedy nawykłe do tego jadła, po waszym wyjeździe, nie będą chciały innych posiłków. Moja Kicia - przyzwyczajona od małego do kociego żarcia, nie spojrzała nawet na szynkę czy wątróbkę.
Rok temu, na Tarnawie, czarno - biała kotka powiła chyba sześć kociaków różnej maści. Mieszkały w jednym z domków kempingowych obok hotelu. Któregoś dnia z przerażeniem zobaczyłam, że dostały z kuchni (kotka i kociaki) olbrzymią kość po kotletach schabowych; przychodzę do kotów następnego dnia rano, a tu leży wyczyszczona do białości kość. I koty te do dnia dzisiejszego mają się dobrze, dalej odżywiają się tym co pozostało z kuchni. Jeszcze w lipcu dzikie, teraz garną się do ludzi, czekają na pieszczoty.
Jeśli będziecie w najbliższym czasie w Tarnawie Niżnej i jeśli możecie utrzymać kota, weźcie któregoś i zapewnijcie mu odpowiednie warunki. W innym wypadku nie przetrzymają zimy.
Jakiś zbłąkany myszołów lub orzeł przedni albo ural, gdy tylko zgłodnieją to się kotkami zajmą.
Jakiś zbłąkany myszołów lub orzeł przedni albo ural, gdy tylko zgłodnieją to się kotkami zajmą. Niestety,masz rację.
Ich dni są policzone. Chciałam zabrać ciężarną szarą kocicę, tę z chorymi tylnymi łapkami, do domu. Miałam ją w autokarze ale kocica wystraszyła się. Musieliśmy ją odwieźć. Gdy byliśmy ostatnio kocia gdzieś się zaszyła. Nie mogłam jej znaleźć.:-(
Rok temu, na Tarnawie, czarno - biała kotka powiła chyba sześć kociaków różnej maści. Mieszkały w jednym z domków kempingowych obok hotelu. Któregoś dnia z przerażeniem zobaczyłam, że dostały z kuchni (kotka i kociaki) olbrzymią kość po kotletach schabowych; przychodzę do kotów następnego dnia rano, a tu leży wyczyszczona do białości kość. I koty te do dnia dzisiejszego mają się dobrze, dalej odżywiają się tym co pozostało z kuchni. Jeszcze w lipcu dzikie, teraz garną się do ludzi, czekają na pieszczoty.
Jeśli będziecie w najbliższym czasie w Tarnawie Niżnej i jeśli możecie utrzymać kota, weźcie któregoś i zapewnijcie mu odpowiednie warunki. W innym wypadku nie przetrzymają zimy. Święty Duch Pana Boga chwali. A więc to Ty. Dopiero przed chwilą poukładały mi się puzle w głowie. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się i wypijemy wspólnie gdzieś na szlaku hebratkę (bez wkładki).
Święty Duch Pana Boga chwali. A więc to Ty. Dopiero przed chwilą poukładały mi się puzle w głowie. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się i wypijemy wspólnie gdzieś na szlaku hebratkę (bez wkładki). Tak to ja:razz:
Jakie to puzle poukładały Ci się w głowie? Czy może kiedyś widziałyśmy się na Tarnawie?
Na pewno się spotkamy.
Z Tobą Lucyno mogę na szlaku (w drodze wyjątku), wypić nawet herbatkę z wkładką:shock:
Twoi Przyjaciele są moimi znajomymi.
Do zobaczenia na szlaku.
Miło mi, że w kociej sprawie dogadały się Lucyna i Dorota z Krakowa.
Ale teraz ad rem, czyl powrót do głównego tematu.
13 września
Dziś sprawdzimy funkcjonalność "lokalu kontaktowego" Naszego Forum, czyli baru "Zacisze" w Cisnej.
Ale najpierw musimy "zapracować" na tamtejszą obiadokolację. Jedziemy (tym razem samochodem Andrzeja) do Żubraczego, a tam nas (czyli Gosię i mnie) pan kierowca pozostawia, informując, że zaplanowana wycieczka to dziś nie na jego siły. Kolega przeżywa jeszcze, jak widać, dwie poprzednie "wielkie wspinaczki" na Otryt i Ryli. Oto skutki kilkuletniego gnuśnienia i zaniedbań treningowych. Jak się kumpel nie weźmie w porę w garść (a to już naprawdę ostatni dzwonek), to zramoleje ze szczętem. Bo potem to będzie już za późno - lekarz każe mu "unikać wysiłku". Czyli że zamiast Bieszczad będzie podziwiał Park Łazienkowski, przysiadając co parę chwil na ławeczce, karmiąc ptaszki i wiewiórki.
Wędruję sobie zatem tylko z moją piękniejszą połową. Pokonujemy trasę: Żubracze - Solinka - Roztoki Grn. - Liszna - Majdan - Cisna. Pochmurno i zimno, ale chociaż nie pada. Pora deszczowa dopiero nadchodzi, o czym naturalnie jeszcze nie wiemy. Jest tak chłodno, że nawet pić piwa mi się nie chce, co u mnie oznacza wielką anomalię. Łażę z tym piwem cały dzień i w końcu przynoszę je z powrotem. W Roztokach Grn. zjadamy po kanapce i szybko dalej wędrujemy, gdyż podczas postoju zdążyliśmy trochę zmarznąć.
Jedyną atrakcję stanowią drapieżne ptaki na niebie. Ale i one wyglądałyby ładniej w słońcu.
Już w Cisnej spotykamy orszak weselny. Machamy państwu młodym, a panna młoda odpowiada pięknym uśmiechem. Wołam "w każdym kątku po dzieciątku", ale chyba nie słyszą. A zresztą, mogą nie słyszeć, byle by się ziściło!
Docieramy do "Zacisza". Tam już czeka na nas Andrzej, który dopiero co przyjechał. Jeździł sobie po okolicy i trochę spacerował.
Żadnych oznaczeń wskazujących na powiązanie "Zacisza" z Naszym Forum, pomimo obietnic Bertranda i Wuki, nie widzę. Rozmawiam z barmanem, który zaraz prosi Szefową. Tłumaczą mi oboje, że jeszcze nie zdążyli przygotować stolika z rezerwacją dla uczestników Bieszczadzkiego Internetowego Forum Dyskusyjnego. Dobrze znają Bertranda, powołanie się na Niego znakomicie ułatwia tę wstępną rozmowę.
Jesteśmy bardzo głodni. My z Gosią troszkę zmarzliśmy, zresztą przeszliśmy ok. 18 - 20 km, a Andrzej - on jest zawsze głodny.
I tu następuje mały zgrzyt. Gosia zamówiła "placki po bieszczadzku". Pal sześć, że czeka na nie cholernie długo, ale w końcu dostaje je ... niemiłosiernie przesolone. Ja osobiście jestem, jeśli chodzi o żarcie w knajpach, raczej mało wybredny. Początkowo więc myślę, że przesadza z tą opinią o przesoleniu. Wreszcie próbuję je sam, z talerza żony. Faktycznie, kobieta ma rację, tego nie da się zjeść. Chyba kucharzowi torba z solą pękła i się do kotła cała wysypała. Żona zjada więc samo ciasto, pozostawiając nietknięte mięsko na boku talerza. I w sumie jest niezadowolona. A wiadomo, że jak baba niezadowolona, to ...
Gwoli ścisłości podaję, że my z Andrzejem nie narzekaliśmy na jedzenie. Już nie pamiętam, co mój kolega zamówił (chociaż na pewno nie placki po bieszczadzku), ale nie narzekał. Ja również się najadłem kotletem schabowym, był duży i smaczny.
Żadnych reklamacji z powodu tych niemożliwie słonych "placków po bieszczadzku" nie składaliśmy. Aż do tej pory. Kolega barman podobno czyta Nasze Forum, więc może teraz się domyśli, dlaczego wychodziliśmy z "Zacisza" w nienajlepszym humorze. Jeśli w ogóle to pamięta.
Wracamy do Sękowca. Zapraszamy pana kierowcę do nas na piwo, mnie też ono w domowym cieple znów smakuje.
Tego dnia odwiedzam jeszcze Pawła i Darka, którzy dopiero co przyjechali. Piskal ma przybyć za dwa dni. Nie bawię u nich długo, chłopy muszą się przecież rozpakować.
14 września
Planujemy odpoczynek od pieszych wędrówek. Jedziemy dziś do Czarnej. Musimy kupić Gosi nowy plecak, gdyż w poprzednim rozbiła szklane opakowanie, które jej się rozprysło na co najmniej tysiąc szklanych ostrych kawałeczków.
I pomimo niedzieli ów plecak kupujemy - w delikatesach w Czarnej.
Nabywamy tam też odpowiednią (czyli znaczną) ilość fasolki po bretońsku. I wracamy do Sękowca. Zimno i chwilami mży.
Andrzej dość smacznie przyrządza tę fasolkę i nas zaprasza. Siedzimy sobie potem w jego domku nr 10, pałaszujemy talerz za talerzem (nie myśląc o nieuchronnych gastrycznych efektach takiego posiłku) i popijamy ukraińską "priwatną kolekciję", czyli b. dobrą gorzałę, jak by kto jeszcze nie wiedział.
Wieczorem wpadamy na "uzupełniające" piwo do baru w ośrodku. Oprócz naszej trójki są tam również Piotr oraz Paweł i Darek. Z Pawłem i Darkiem (Piotr ma inne plany) umawiamy się na jutrzejszą całodniową wycieczkę na Połoninę Wetlińską, z wykorzystaniem dwóch toyot: Pawła i mojej. Nie oznacza to, że chcemy na połoninę wjechać samochodami. Zamierzamy z Pawłem rano wyjechać dwoma autami, jedno gdzieś pozostawić po drugiej stronie połoniny (na parkingu na jakiejś przełęczy lub w samej Wetlinie), a potem drugim wozem powrócić po resztę towarzystwa do Sękowca. I stąd wyjść już pieszo, pójść na połoninę przez Zatwarnicę i Suche Rzeki, wiedząc że będziemy mieli czym przyjechać do Sękowca. Takie "kombinacje" są niestety niezbędne, jeśli się nie kwateruje gdzieś przy obwodnicy (bo tam sprawę powrotu ułatwiają bieszczadzkie busiki).
W zależności od jutrzejszej pogody, która coś się niewyraźnie zapowiada, zamierzamy przejść albo całą Połoninę Wetlińską z Przełęczy Orłowicza aż do Chatki Puchatka, albo tylko z Przełęczy Orłowicza wejść na Smerek, wrócić i zejść do Wetliny.
Jeszcze nie wiemy, że jutro nastąpi początek 9-cio dniowej pory deszczowej.
A wyprzedzając tok narracji informuję, że do tej wycieczki doszło. Pomimo zimna oraz opadu deszczu o charakterze ciągłym oraz intensywnym. Szczegóły niebawem.
CDN
"Wywołana do tablicy"informuję,że słowa dotrzymam-flaga będzie.Troszkę opóźnienia z przeróżnych przyczyn obiektywnych i troski o to,zeby TO miało ręce i nogi.Cierpliwosci zatem jeszcze ciut!Pozdrawiam!
Witam
...Dziś sprawdzimy funkcjonalność "lokalu kontaktowego" Naszego Forum, czyli baru "Zacisze" w Cisnej. To jest aktualnie siedzisko wszelakiej maści "harley-owców". Czekanie 30 minut na posiłek to lekka przesada. Po przeczytaniu miłej Pani z obsługi listy potraw taka wypadła średnia. Substytut posiłku - to tylko 3 minuty!!!
x10 to posiłek !!!
Pozdrówka
Na razie tyle - lebo co wróciłem z Bieszczadów. Jak dojdę do siebie to może cosik skrobnę.
15 września
Kto by wcześniej pomyślał, że dziś - 3 listopada, pisząc te słowa, będę miał lepszą pogodę niż 15 września, czyli - jak by nie było - latem.
Z samego rana jeszcze nie padało. O godz. 8-mej wyjeżdżamy z Pawłem dwoma samochodami do Wetliny. Po drodze obserwuję termometr na desce rozdzielczej, temperatura spada chwilami do 3 st. C. Jadę z włączonym ogrzewaniem.
W Wetlinie zajeżdżamy do Dworaczków, tam parkuję moją toyotę i przesiadam się do Pawłowej. Wcześniej, tak na wszelki wypadek, pozostawiam w recepcji kartkę z numerem rejestracyjnym samochodu, moim nazwiskiem i numerem komórki. Licho nie śpi.
Wracamy autem Pawła. Jeszcze w Wetlinie spostrzegamy na szosie lisa, niespiesznie sobie maszerującego drogą, ale prawidłowo dla ruchu pieszego, bo lewą stroną.
Zajeżdżamy do Sękowca. Tam okazuje się, że jedynym kandydatem na wycieczkę, oczywiście oprócz Pawła i mnie, jest Darek. A zatem wyruszamy tylko we trzech.
Gdy przekraczamy San, jest chyba już po godz. 10-tej. Właśnie zaczęło padać. Temperatura nadal nie przekracza 5 st. C. Na niebie ołowiane chmury, ale szybko przesuwające się. Pocieszamy się, że wiatr je rozpędzi i przepędzi. Nie zdajemy sobie sprawy, że właśnie je napędza i gromadzi na całe najbliższe 9 dni.
W zatwarnickim, "kultowym" już sklepie kupujemy piwo. Ja - tylko jedno, gdyż będę dziś jeszcze kierowcą. A zresztą jest zimno i pada deszcz, pić się nie chce.
Zakapturzeni wędrujemy dalej. Krótki postój robimy w Suchych Rzekach - w miejscu, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu była "Ostoja". Paweł i Darek chowają się pod wiatę, pod którą zgromadzono deski porozbiórkowe. Ja staję pod drzewami z drugiej strony drogi. Chwila zadumy. To se już ne wrati. "Ostoja" przeszła do bieszczadzkiej historii. Czy tak rzeczywiście musiało być ?
Idziemy dalej w kierunku Przełęczy Orłowicza. Przed wyjściem ze strefy lasu na połoninę znów chwila refleksji. Blaszana tabliczka na drzewie informuje, że w tym miejscu dn. 2 października 1998 r. zmarł śp. Karol Gruszczyk. To już 10 lat temu. Przez ten czas drzewo się rozrosło i tabliczka zaczyna z niego odpadać.
Na Przełęczy Orłowicza okropny ziąb, rzęsisty deszcz i mgła. Definitywnie porzucamy zamiar wejścia na Smerek i zmykamy jak najszybciej w dół, tyle że już nie na zatwarnicką, lecz na wetlińską stronę. Przy skałach, pod pierwszymi drzewami robimy krótki "piwny" postój.
Dalej w drogę. Moja kurtka ładnie chroni przed wilgocią górną część ciała, ale od kolan w dół jestem mokry, buty też już zaczynają mi przemakać. Paweł się trzyma dzielnie, natomiast Darek zaczyna szczękać zębami (dosłownie !). A deszcz na przemian albo pada, albo leje. I wieje zimny wiatr. I nadal jest co najwyżej 5 st. C.
W Wetlinie docieramy do Dworaczków, zamawiamy solidny obiad. Ratuję Darka aspiryną, którą zawsze noszę przy sobie, ale tak się składa, że to innych zawsze nią częstuję w potrzebie.
Najedzeni i nieco podsuszeni wsiadamy do mojego samochodu i wracamy do Sękowca. Dopiero tam mogę się rozgrzać "od środka", co skwapliwie czynię ukraińską gorzałą. I nic mi nie było, nawet nie kichnąłem.
Podczas wędrówki Paweł i Darek otrzymali telefoniczną informację od Piskala, że właśnie przybył do Sękowca z dalekiego Torunia. Dostał od nich polecenie napalenia w piecu.
CDN
11 września
Obiad jemy w Krościenku, specjalnie tam podjechaliśmy. Przy wjeździe do Krościenka po prawej stronie, przy skrzyżowaniu, znajduje się bardzo fajny, przydrożny mały bar (tuż obok, przy tym samym placu jest sklep spożywczy). Bar odkryłem już w roku ubiegłym. Nic się nie zmieniło na niekorzyść. Nadal można tam smacznie i tanio zjeść.
CDN Ja ten lokal odkryłem w tym roku. Pisałem w innym temacie - doskonała golonka z zapiekanymi ziemniaczkami + musztarda - 10zł!!! Także potwierdzam i polecam. Dodatkowo zimne piwko...
16 września - 2-gi dzień pory deszczowej
O godz. 10-tej przyjechał do nas Wojtek1121 z żoną, Anią. Zabierają Gosię, mnie i Andrzeja na przejażdżkę terenówką Wojtka, nissanem. Wóz wspaniały. Aktualnie Wojtek zmienił go na jeszcze lepszy (terenową toyotę), ale wiem o tym tylko ze słyszenia.
Posiadając stosowny glejt pozwoleństwa na jazdę po otryckich drogach zakładowych LP, jedziemy z Sękowca do Polany. Stamtąd chcemy się udać zaznaczoną na mapie drogą do Rosolina (miejsce po niegdysiejszej wsi), obejrzeć ruiny dworu i pieczarę przy potoku Czarny.
Po przejechaniu chyba ok. 1 km natrafiamy na bród. Po opadach woda jest duża i mętna, dna nie widać. Pal sześć, że potopilibyśmy nasze baby, ale samochodu szkoda. Wojtek wycofuje wóz na wstecznym biegu, zawracamy do Polany.
Jedziemy do Czarnej, oczywiście objazdem koło osuwiska na obwodnicy. Dla wozu terenowego to pestka, ale i osobowym ostrożnie się przejedzie. Nikt tam już nie pilnuje, nie kontroluje, czy przejeżdżający posiadają odpowiednie "przepustki" wydawane przez stosowne władze.
W Czarnej nie zatrzymujemy się, lecz od razu podążamy do Bystrego. Podjeżdżamy pod cerkiew greckokatolicką, nieczynną, ale jako tako zabezpieczoną przed dewastacją. Panie pozostają w samochodzie, a my oglądamy cerkiew ze wszystkich stron, ukrywając przy okazji "skarb" Geocache. Gdyby jakiś miejscowy pijaczek to wyśledził, miałby okazję spróbować czegoś lepszego. Ale nie, nikogo tam nie ma, pogoda skutecznie odstrasza i miejscowych, i turystów.
Zaglądamy też do rzeźbiarza - malarza mieszkającego tuż obok cerkwi. Ucinamy sobie rozmówkę z nim i jego tatą. Od słowa do słowa i okazuje się, że ojciec gospodarza zna ... mojego szwagra. Obaj pracowali w Karsznicach na kolei. Small the world !
Ów artysta to barwna postać Bieszczadów. Nie czuję się jednak upoważniony, aby cokolwiek więcej napisać. Poza tym informacje, jakie uzyskałem zarówno od niego, jak i później, od innych "wtajemniczonych", są tak ciekawe i nietypowe, że koniecznie wymagają jeszcze potwierdzenia. Jest to zresztą temat do dyskusji przy piwie, a nie na forum dyskusyjnym.
Z Bystrego jedziemy do pobliskiego, przygranicznego Michniowca. Najpierw podjeżdżamy do końca wsi. Jeszcze kilkaset metrów i już Ukraina. Zatrzymujemy się, wysiadamy z samochodu i chowamy się pod wiatą końcowego przystanku PKS. Tam zjadamy małe co nie co. Następnie jedziemy z powrotem, czujnie wzrokiem lustrując prawą stronę wiejskich zabudowań. Jest ! Właśnie o to mi chodziło. Pokazuję przyjaciołom ładną cerkiewkę w Michniowcu, aktualnie kościółek rzymskokatolicki. Wojtek robi trochę zdjęć.
Przy okazji odkrywamy wywieszoną do publicznego wglądu listę osób sprzątających ów kościół, harmonogram prac sporządzono aż do 21 grudnia br. To doprawdy wstyd, że na tej liście nie ma nikogo z Naszego Forum. A może by tak ją uzupełnić, doprowadzić aż do końca roku ? Żeby jednak na to pytanie znaleźć odpowiedź, należy wybrać się do Michniowca. Jest to nawet konieczne, aby nie przeoczyć własnego terminu prac porządkowych.
Wyjeżdżamy z Michniowca, wracamy do Polany. Jedziemy w stronę Lutowisk, przed nimi skręcamy w prawo, na Skorodne. Droga nieco, ale tylko "nieco" podreperowana. Dla Wojtka i jego terenówki to jednak tylko "małe piwko przed śniadaniem". W Skorodnem zatrzymujemy się na kilkanaście minut, badając tamtejsze warunki agroturystyczne. Dla osób preferujących samotność byłby tu istny raj. Bo ta miejscowość to znajduje się już nawet nie na końcu świata, ale jeszcze dalej. Czyli poza końcem świata.
Z Polany leśnymi drogami zakładowymi podążamy do jakiegoś miejsca na obwodnicy, skąd już blisko do Rajskiego. Po drodze obserwujemy wywóz drewna z Bieszczad. Czy nie za dużo tego przypadkiem ?
Z Rajskiego jedziemy do Studennego, a tam przez most na Sanie wjeżdżamy znów na leśną drogę, którą walimy wprost do Sękowca. Żegnamy się z Wojtkiem i Anią, umawiając się z Nimi na następny dzień.
Wieczorem wpadamy na piwo do baru w Sękowcu. Spotykamy się tam z Piotrem, pojawia się także Iza. Wzajemnie opowiadamy sobie o detalach deszczowej turystyki. Nie zapisałem sobie jednak, którędy oni wędrowali, więc teraz już nie pamiętam.
CDN
Stamtąd chcemy się udać zaznaczoną na mapie drogą do Rosolina (miejsce po niegdysiejszej wsi), obejrzeć ruiny dworu i pieczarę przy potoku Czarny.
Po przejechaniu chyba ok. 1 km natrafiamy na bród. Po opadach woda jest duża i mętna, dna nie widać. Pal sześć, że potopilibyśmy nasze baby, ale samochodu szkoda. Wojtek wycofuje wóz na wstecznym biegu, zawracamy do Polany. Ale z Was lenie śmierdzące, od brodu do groty nie ma ani kilometra, raptem kilkaset metrów spacerkiem wzdłuż potoku. Ale w sumie fakt, dobrze że zawróciliście bo grota ma za mały prześwit i widzi mi się terenówka nie wejdzie, więc i tak nic byście nie zobaczyli... :mrgreen:
Chcieliśmy iść na piechotę , ale była wysoka woda w potoku. Kilka zdjęć z wyprawy ze SB.
16 września -
Ów artysta to barwna postać Bieszczadów. Nie czuję się jednak upoważniony, aby cokolwiek więcej napisać. Poza tym informacje, jakie uzyskałem zarówno od niego, jak i później, od innych "wtajemniczonych", są tak ciekawe i nietypowe, że koniecznie wymagają jeszcze potwierdzenia. Jest to zresztą temat do dyskusji przy piwie, a nie na forum dyskusyjnym.
CDN Względem owego artysty (fakt-swymi przeżyciami mógłby ze trzy osoby obdzielić już , a przecież młody jeszcze chłop) mam pytanie : czy "Rodząca murzynka" już gotowa ?
Dodam tylko od siebie ...... ma bardzo ciekawie "obudowany" (urządzony na zewnątrz) stuletni już przecież dom (zachwycił nas z zewnątrz i od wewnątrz).
Jego ojciec pokazal mi dar od syna "Cerkiew nocą" (doszukaliśmy się wspólnych znajomych) i nabyliśmy "mały obraz" z "Malej ..... "
Pozdrawiam PF
ps myślę ,że tyciuchne uchylenie informacji można ..... , niekoniecznie przy piwie .
Wojtek1121 - bardzo dziękuję Ci za uzupełnienie zdjęciami mojego powyższego postu z dn. 16 września. Mam również cichą nadzieję, że uczynisz to także w odniesieniu do poniższej relacji z dn. 17 września, gdy też razem włóczyliśmy się po Bieszczadzie.
PiotrekF i inni Koledzy (Koleżanki) z Naszego Forum, którzy zgłosiliście już, bądź dopiero zgłosicie swoje uwagi. Odpowiem Wam już po zakończeniu mojej opowieści (poświęcę temu ostatni post). Pozwólcie, że na razie dokończę bieszczadzki "pamiętnik". A zatem, wracam do niego.
17 września - 3-ci dzień pory deszczowej
Szanownych Czytelników proszę teraz o rozłożenie mapy. Jest ona niezbędna podczas lektury prawie wszystkich odcinków tej opowieści, ale do zrozumienia niniejszego będzie potrzebna szczególnie.
O pogodzie nie napiszę, bo nie była tego warta.
Ok. godz. 9-tej rano wyjeżdżamy z Gosią z Sękowca. Udajemy się do Bystrego k. Baligrodu, gdzie w "Wisanie" chwilowo pomieszkują Wojtek1121 i Ania. Jazda tam zabiera mi ponad godzinę, droga jest kręta i mokra. Z powrotem będzie nie lepiej.
Wojtek i Ania już na nas czekają. Przesiadamy się do Wojciechowego terenowego nissana i przez Przełęcz Żebrak docieramy nim do Woli Michowej. Na samej przełęczy, przy opustoszałej bazie namiotowej krótki postój, Wojtek robi kilka zdjęć.
W Woli Michowej skręcamy - już na tzw. drodze karpackiej - w prawo (na zachód). Po przejechaniu ok. 1 km docieramy do stokówki biegnącej mniej więcej wzdłuż potoku Magurczyny Niżny (nazewnictwo wg najnowszej mapy Compassu). Skręcamy w tę stokówkę (w lewo) i jedziemy nią kilka km na południe, aż do końcowej pętelki - nawrotki. Wysiadamy z samochodu, pozostawiając w nim nasze panie, najwyraźniej nie mające ochoty na opuszczenie suchego pomieszczenia pod dachem.
W tym miejscu konieczna dygresja - muszę się przyznać do dwóch własnych błędów.
Najwyraźniej nie doceniłem Wojtka, a wręcz Go zbagatelizowałem. Przypuszczałem, że wycieczka z Nim to będzie głównie jazda samochodem plus króciutkie spacerki na prawo i lewo, ale zawsze niedaleko od szosy. No i w związku z tym, pomimo fatalnej pogody, nie założyłem odpowiednich butów. Włożyłem takie, nb. bardzo wygodne, w których chadzam sobie po Puszczy Kampinoskiej w suche, bezdeszczowe dni. To był pierwszy mój błąd.
Drugim było to, że - wyruszając w pieszą trasę - nie wiedziałem, gdzie dokładnie się znajduję. Ogólnie się tylko orientowałem, że jesteśmy kilka km na południowy zachód od Woli Michowej. Nie miałem wtedy pojęcia o tym, co (vide tekst powyżej) przed chwilą napisałem. Te okolice Bieszczadów znam tylko fragmentarycznie i słabiutko. To nie okolice Otrytu, gdzie czuję się jak na warszawskiej Ochocie.
Wojtek mi wprawdzie coś tłumaczył, wymieniał jakieś nazwy, ale bez zorientowania ich na mapie niewiele mi to mówiło. Po prostu powinienem wtedy rozłożyć własną mapę, umiejscowić na niej miejsce wymarszu oraz punkt docelowy, ale tego nie zrobiłem. Uczyniłem to dopiero wysoko, znajdując się na szlaku granicznym. Ale po kolei.
Od stokówki, którą przyjechaliśmy, odchodzi w górę, na południe, puszczańska zrywkowa ścieżka. Jest zaznaczona na mapie. Wędrujemy nią więc z Wojtkiem pod górę. Wojciech chce nią iść aż do końca, bo ścieżka z czasem zanika (tak jest też na mapie, tyle że ja wtedy nie miałem o tym pojęcia). Potem powinniśmy pójść na przełaj jeszcze trochę, kilkaset metrów, w górę - aż do szlaku granicznego niebieskiego i czerwonego. Wyszlibyśmy wtedy na odcinek tego szlaku znajdujący się pomiędzy Głębokim Wierchem a Wysokim Groniem. A dalej powędrowalibyśmy już wygodnie szlakiem, granicą polsko - słowacką, na wschód aż do Wierchu nad Łazem, gdzie Wojtek miał odnaleźć "skarb" Geocache i podmienić go na własny. Taki dokładnie był plan dzisiejszej wyprawy.
I może plan zostałby w ten sposób zrealizowany, gdyby nie urządzenie GPS Wojtka, nastawione na ów Wierch nad Łazem. "Dzięki" temu urządzeniu nawigacyjnemu, zamiast pójść (po zaniknięciu ścieżki) najkrótszą drogą na przełaj w górę - nie zwracając uwagi na GPS informujący nas, że miast przybliżać się do punktu docelowego, to się od niego trochę oddalamy - leźliśmy po chaszczach na południowy wschód. Ale za to zgodnie z GPS ! I tak się przedzieraliśmy przez chaszcze, powalone drzewa, jeżyny, dzikie maliny, płosząc niedźwiedzie, lwy i tygrysy, walcząc z UPA, cały czas wędrując prawie r ó w n o l e g l e do szlaku granicznego. Dość powiedzieć, że na szlak weszliśmy tuż przed Wierchem nad Łazem, ale za to zgodnie ze wskazaniami GPS !
Na Wierchu nad Łazem wykonaliśmy powinności Geocache i trochę odpoczęliśmy. Dopiero tam wyciągnąłem mapę i ustaliłem miejsce własnego pobytu.
Za to droga powrotna była już zgodna z ustalonym planem. Poszliśmy szlakiem czerwonym i niebieskim na zachód, zatrzymując się na chwilę przy cmentarzu żołnierzy poległych w I wojnie światowej. "Naziemnych" elementów grobów już tam nie ma, zgryzł je ząb czasu. Jedynie symboliczny pomnik i odpowiedni napis informują przygodnego turystę, obok jakiego miejsca właśnie przechodzi.
Weszliśmy szlakiem na Wysoki Groń, zeszliśmy z niego i - znajdując się już niedaleko Głębokiego Wierchu - odważnie skręciliśmy w prawo, znów w chaszcze. Trochę przedzieraliśmy się na przełaj w dół, aż dotarliśmy do znanej nam ścieżki. Zeszliśmy nią aż do stokówki i naszych pań już kilka godzin marznących w samochodzie.
Byłem ubłocony i przemoczony aż do połowy ud. Z lekka tylko się oskrobawszy z błota wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do "Wisanu" w Bystrem. Buty i skarpetki zostawiłem w kotłowni, niestety tylko "letniej", ponieważ ogrzewanie było już od paru dobrych godzin wyłączone. Podeschły tylko ciut, ciut. A nogawki od spodni wysoko podwinąłem, aby nie czuć zimna przemoczonych dżinsów.
W "Wisanie" zjedliśmy obiad, który ja osobiście mogłem popić tylko kompotem. Wkrótce pożegnaliśmy się z Anią i Wojtkiem - czas wracać do naszego kotka w Sękowcu. A tak naprawdę, to chciałem jak najszybciej pozbyć się mokrych spodni, butów i skarpetek, oraz - leczniczo i profilaktycznie - wypić coś konkretnego.
Do Sękowca dojechaliśmy gdy już było ciemno. Spodni "pozbyłem się" w sensie dosłownym. Dżinsy (dość już wcześniej znoszone) były tak zabłocone, że wcale ich nie czyściłem. Dokładnie i ostrożnie (aby nie pobrudzić mieszkania) je tylko zwinąłem, po czym wyrzuciłem do kosza.
CDN
Względem owego artysty (fakt-swymi przeżyciami mógłby ze trzy osoby obdzielić już , a przecież młody jeszcze chłop) mam pytanie
ps myślę ,że tyciuchne uchylenie informacji można ..... , niekoniecznie przy piwie . Zastanawiające. Obdzielić trzy życia, nasi znajomi są moimi znajomymi :mrgreen:itd. Dzwonek alarmowy dzwoni i to mocno.
A poważnie. Człowieka znam tylko z opowieści Znaomych, którzy kontaktowali się z nimi służbowo ale mimo tego wolę to miejsce omijać szerokim łukiem.
Teraz czas moją wersję wyprawy z SB. Jak nie którzy forumowicze wiedzą bawię się w zabawę geocaching. W miejscu Wierch nad Łazem była ukryta mała skrzyneczka sam nie miałem odwagi się do niej wybrać postanowiłem zwerbować SB powiedziałem mu zgodnie z prawdą , że dojedziemy jak najbliżej tj. na odległość 2300m w linii prostej a później częściowo na przełaj udamy się do celu , jak wszyscy sobie zdają sprawę faktyczna odległość była większa w sumie zrobiliśmy 8 km. Pogoda była fatalna nawet najnowszy gps miał trudności ze wskazaniem prawidłowego kierunku. Sb widząc , że miejscami nie wiem w którą stronę mam prowadzić wyprawę błagał mnie aby zarządzić odwrót , ale pozostałem nieubłagany i doprowadziłem do celu , wróciliśmy całkowicie zmoczeni ci upaprani w błocie.
Teraz czas moją wersję wyprawy z SB. (...)dojedziemy jak najbliżej tj. na odległość 2300m w linii prostej a później częściowo na przełaj udamy się do celu , jak wszyscy sobie zdają sprawę faktyczna odległość była większa w sumie zrobiliśmy 8 km. (...) 8 km w ekstremalnych warunkach. Chaszcze, jary, powalone drzewa, błoto miejscami do kolan.
(...) Sb widząc , że miejscami nie wiem w którą stronę mam prowadzić wyprawę błagał mnie aby zarządzić odwrót , ale pozostałem nieubłagany i doprowadziłem do celu , (...) Powiedzmy, że kilka razy głośno wyartykułowałem opcję powrotu.
(...) wróciliśmy całkowicie zmoczeni i upaprani w błocie. Ale zadowoleni.
18 września - 4-ty dzień pory deszczowej
Przed południem zapukał Piskal ze sporym półmiskiem placków ziemniaczanych własnej roboty. Czekały na nas wczoraj w domku nr 1. Mieliśmy tam wpaść wieczorem, ale w związku z opisanym przemoczeniem, zabłoceniem i dość późnym powrotem, zrezygnowaliśmy.
Zaprosiliśmy więc z Gosią teraz do nas Andrzeja, Darka, Piskala i Pawła. Zjedliśmy owe Piskalowe placki, dokładnie popijając je "priwatną kolekciją" oraz "chmilnym micnym". Paweł zrobił kilka zdjęć, w tym fotografie naszego nowego kotka.
Tu dygresja. Ww. zdjęcia, a także inne z naszych późniejszych wspólnych wycieczek i spotkań towarzyskich, Paweł obiecał mi przegrać na płytkę CD i dać w Warszawie. Było tego sporo, oglądaliśmy je w laptopie jeszcze przed wyjazdem. No i do tej pory tych zdjęć nie dostałem, a byłyby one "jak znalazł" uzupełnieniem niniejszej relacji. Po przyjeździe do Warszawy dwa razy usiłowałem się z Pawłem skontaktować - raz Mu się nagrałem na pocztę głosową, dzień później wysłałem sms-a. Bezskutecznie. Pogniewał się, czy co ?
O godz. 15-tej wybraliśmy się z Gosią i Andrzejem na konkretny posiłek - obiad w hotelu w Zatwarnicy. Pieszo w obie strony, co daje łącznie spacerek ok. 5 km. Niedużo, ale jednak.
A wieczorem - wieczorem to przyjechał Pastor z Bernadettą ! Może coś się wreszcie zacznie dziać. Pomogłem Im wnieść klamoty do domku nr 4, ponoć najlepszego w całym ośrodku. Potem już nie angażowałem Ich swoją osobą, niech się spokojnie rozpakują i nacieszą sobą w nowym miejscu. Umówiliśmy się tylko na dzień następny, na spotkanie integracyjne. U Nich w domku.
19 września - 5-ty dzień pory deszczowej
W związku z zaplanowaną na dziś imprezą wybraliśmy się aż do Ustrzyk Dln. na konieczne zakupy. Jak się zapewne domyślacie, głównie po "priwatną kolekciję" oraz "chmilne micne". Pojechaliśmy w czwórkę, tj. ja z Gosią, Andrzej i Piskal. Oprócz wymienionych ukraińskich specyfików kupiliśmy także co nie co na zakąskę.
A na obiad specjalnie podjechaliśmy do baru w Krościenku, wcześniej już tu opisanego, i - jak się okazuje - znanego nie tylko mnie.
Ok. godz. 19-tej zebraliśmy się w domku Pastora. Lista obecności wg kolejności alfabetycznej przedstawiała się następująco:
1) Andrzej,
2) Bernadetta,
3) Gosia,
4) Iza,
5) Pastor,
6) Piotr,
7) Stały Bywalec,
8 ) Xirątko - już poczęte, noszone przez Osobę Nr 10 z tej listy,
9) Xiro,
10) Xirowa,
11) Xirówna - Osoba wyraźnie nieletnia, w wieku mniej więcej "późny żłobek" lub "wczesne przedszkole".
Pogadaliśmy, pojedliśmy i popiliśmy. Co poniektórzy nawet popalili. Tylko tyle na "p", proszę sobie Bóg wie co, nie wyobrażać. Jest to w końcu oficjalna i urzędowa wersja mojego sprawozdania.
Niczego nie zabrakło ani nawet nie było mało. To o konsumpcji.
Omówiliśmy najważniejsze sprawy Naszego Forum, ze szczególnym uwzględnieniem dotychczasowych doświadczeń KIMB-ów. Jeden z paneli dyskusyjnych został poświęcony zagadnieniu, czy Michał to także Pipa.
W każdym razie dogadywaliśmy się o wiele, wiele łatwiej niż kancelarie "Małego Pałacu" (Aleje Ujazdowskie) i "Dużego Pałacu" (Krakowskie Przedmieście).
Co jeszcze do dnia dzisiejszego zapamiętałem ?
Pastor i Iza prawili sobie nawzajem wyszukane komplementy, nie zważając na bliską obecność Bernadetty.
Xiro z Familią opuścili nas wcześniej, co przyjęliśmy ze smutkiem, ale i zrozumieniem. Byli w końcu z dwojgiem małych dzieci (a to młodsze to już zupełnie malutkie).
Piotr, już nie po raz pierwszy, wprawił mnie w zdumienie i podziw. Tym razem mam na myśli jego ulubiony napój. Spożywał drinki wg receptury na szklankę: 1/3 wódki + 1/3 soku z owoców cytrusowych + 1/3 red bulla.
Pastor oświadczył, że jest (cyt.) "abstynentem, aczkolwiek nieortodoksyjnym". I udowodnił to.
Andrzej z kolei nic podobnego o sobie nie powiedział, za to milczkiem chlał jak pijak ortodoksyjny.
Piszący te słowa musiał pilnować trzeźwości własnej i Gosi, pamiętając o bardzo stromych schodach w ośrodku, którymi będą musieli jeszcze dziś (pardon: już jutro) zejść, aby wrócić do siebie.
Ostatecznie Pastora i Bernadettę opuściliśmy już po godz. 1-szej w nocy. Jakoś udało nam się cało dojść do domu. W domu wypiłem jeszcze herbatę, aby wszystko dobrze strawić. A rano w ogóle nie miałem kaca, no może tylko trochę, naprawdę niedużo, chciało mi się pić. Uważam, że to zasługa dobrej ukraińskiej gorzały ("priwatna kolekcija" to u nich już wódka z tzw. wyższej półki) i bieszczadzkiego klimatu.
Zapamiętałem również, iż niektórzy z Szanownych Biesiadników zrobili trochę zdjęć. Gdyby teraz zechcieli je zamieścić na forum, tu - w tym wątku, stanowiłoby to wspaniałe uzupełnienie mojej relacji. Nie mówiąc już o tym, że przy najbliższym spotkaniu zrewanżowałbym się Im właśnie "priwatną kolekciją".
CDN
Piotr, już nie po raz pierwszy, wprawił mnie w zdumienie i podziw. Tym razem mam na myśli jego ulubiony napój. Spożywał drinki wg receptury na szklankę: 1/3 wódki + 1/3 soku z owoców cytrusowych + 1/3 red bulla. Zapomniałeś dodać, że jeszcze wtedy nie wiedziałem, iż jest to mój ulubiony napój. W sumie w życiu bym nie wpadł na to, aby lać red bulla do wódy. Nie mniej, po ówczesnym teście stwierdzam że to całkiem dobry pomysł - nie mój, zapewne pamiętasz czyja to sprawka.
Gdyby teraz zechcieli je zamieścić na forum, tu - w tym wątku, stanowiłoby to wspaniałe uzupełnienie mojej relacji. Nie mówiąc już o tym, że przy najbliższym spotkaniu zrewanżowałbym się Im właśnie "priwatną kolekciją". Wrzucam jedną fotkę. Pozostałe mogę zamieścić jedynie za wyraźną zgodą osób na nich uwiecznionych a prawie wszystkie foty mam grupowe. Posiadam jeszcze jedną, na której jesteś tylko Ty z małżonką - jeśli nie widzisz przeciwwskazań to oczywiście chętnie wkleję.
http://www.twojebieszczady.pl/00/fot30.jpg
Pastor oświadczył, że jest (cyt.) "abstynentem, aczkolwiek nieortodoksyjnym". Mistrzostwo świata, pozwolę sobie zaimplementować do prywatnego słownika :mrgreen:
W ogóle to relacja - (notabene) palce lizać :-P
Stały!
18 września - 4-ty dzień pory deszczowej
...Jeden z paneli dyskusyjnych został poświęcony zagadnieniu, czy Michał to także Pipa. ... Dla niektórych to także c i p a - czy jak się to pisze.
Ty opoju!:razz:
Ze mną to tylko jedno piwko i kawusia!!!
O żesz TY:shock:
P.s.
Jak tam gdzieś wspominałem w piątek spotkałem się z Pipą. Na obstawę wziąłem dwie koleżanki z pracy. Dzięki temu mogę bazgrać dalej na tym forum. Alem co usłyszał tom usłyszał. Nie będę powtarzał, bo ban na 300 dni murowany.
I kac na dwa dni
(...)
Wrzucam jedną fotkę. Pozostałe mogę zamieścić jedynie za wyraźną zgodą osób na nich uwiecznionych a prawie wszystkie foty mam grupowe. Posiadam jeszcze jedną, na której jesteś tylko Ty z małżonką - jeśli nie widzisz przeciwwskazań to oczywiście chętnie wkleję. Piotrze, dawaj wszystkie, nie certol się. Przecież było to spotkanie uczestników forum internetowego, a zatem owi uczestnicy mogli się spodziewać zdjęć na forum. Chyba że ktoś Cię prosił o niezamieszczanie jego (jej) fotografii - to co innego.
Powracam do swojej relacji.
20 września - 6-ty dzień pory deszczowej
Oczywiście dłuższe odsypianie wczorajszej libacji. Szczególnie Gosi się smacznie spało, nawet wtedy, gdy ja i kot byliśmy już po śniadaniu.
Po godz. 15-tej powędrowaliśmy do hotelu w Zatwarnicy na obiad, a spacerek w obie strony dobrze nam zrobił. Przy okazji się też wtedy dowiedzieliśmy (bo na wsi takie informacje błyskawicznie się rozchodzą), że rano do Sękowca zawitała pomoc drogowa, telefonicznie wezwana w celu wymiany koła uszkodzonego na wybojach. A sprawa dotyczyła samochodu jednej z osób uczestniczących w naszym wczorajszym spotkaniu.
Po godz. 19-tej nastąpiło raczej już krótkie pożegnanie w domku Pastora. Jutro wyjeżdżają: Pastor z Bernadettą (z uwagi na psią pogodę skrócili pobyt), Andrzej, Gosia i kot, a także Piotr, Jego Tata i pies (też Jego). Nastrój minorowy, jak to przy pożegnaniu w deszcz.
21 września - 7-my dzień pory deszczowej
No i wszyscy wyjechali, pozostałem sam. Pastor i Bernadetta opuścili Sękowiec jako ostatni. Jeszcze o godz. 11-tej zaprosiłem Ich na kawę. W nagrodę dostałem od Pastora flaszkę 0,7 l znakomitej nalewki. To już drugi taki prezent od Niego - dwa dni temu dał mi gąsiorek 1,5 l.
A potem wypiłem chmilne micne i wziąłem się za pranie koszul flanelowych, których za mało zabrałem z Warszawy, ponieważ przewidywałem lepszą pogodę. W przypływie ambicji wyprałem także gacie, gdyż obliczyłem, że zapasik tych czystych nie wystarczy mi do końca pobytu.
Następnie wziąłem się za zaległą lekturę prasy i jednej z dwóch przywiezionych książek.
22 września - 8-my dzień pory deszczowej
Zbuntowałem się - jak obecnie ci związkowcy w biurze poselskim premiera Tuska. Cały dzień nie wychodziłem z domu. Bo i po co ? Mierzyć opad deszczu ? Już przez okno widać, że jest to opad ciągły o charakterze umiarkowanie intensywnym. Lodówka pełna, z głodu nie umrę, więc nie ma sensu wychodzić na dwór.
Zabrałem się za lekturę książki Josepha Findera pt. "Człowiek firmy". To czytadło w sam raz na deszczowy urlop. Fabuła oczywiście - jak na tego autora przystało - sensacyjna, ale w tle również interesujące realia życia współczesnej amerykańskiej klasy średniej.
23 września - 9-ty (ostatni !) dzień pory deszczowej
Dzień podobny do wczorajszego, z tym że o godz. 14-tej wywlekłem się z domu i powędrowałem w deszczu do hotelu w Zatwarnicy na obiad. Po drodze odniosłem wrażenie, że deszcz goni w piętkę, czyli uruchomił już swoją rezerwę. Jego limit się wreszcie wyczerpuje, psiakrew. Ale jeszcze pada, chociaż wyraźnie mniejszy.
W drodze powrotnej kupiłem piwo w kultowym zatwarnickim sklepie. Chmilne micne już wcześniej wychlałem, zatem teraz przeszedłem na swojski "Leżajsk". Potem jeszcze nabyłem litrowy słoik miodu - ale już nie w sklepie, tylko w jakimś przydrożnym domu opatrzonym stosownym napisem ("Miód leśny").
Po powrocie dokończyłem książkę. O godz. 18-tej wziąłem flaszkę ukraińskiej gorzały i poszedłem do domku nr 1 odwiedzić Darka, Pawła i Piskala. Nie było im tam źle, jako że ów domek został przez Basię wyposażony w piec - kozę, a także w zapas drewna opałowego. Trzeba było tylko drewno porąbać na mniejsze kawałki.
Następnego dnia miałem w planie jazdę samochodem, więc się "przy stole" oszczędzałem i wyszedłem stamtąd już po godz. 20-tej.
CDN
Piotrze, dawaj wszystkie, nie certol się. Przecież było to spotkanie uczestników forum internetowego, a zatem owi uczestnicy mogli się spodziewać zdjęć na forum. Chyba że ktoś Cię prosił o niezamieszczanie jego (jej) fotografii - to co innego. Zamieszczam zatem jeszcze jedna fotkę.
Co do pozostałych, to tak - mam co najmniej jedno veto, zatem grzeczność nie pozwala mi wkleić tu tych zdjęć, mimo że oczywiście mógłbym to zrobić, gdyż wiele osób na ogół nie zdaje sobie sprawy że upamiętniając się na grupowych zdjęciach z jakiejś tam okazji nie podlegają ochronie wizerunku - czego przykłady już na tym forum były o ile dobrze pamiętam kilkakrotnie i potem jest wielkie zdziwienie że nawet paragrafy nic nie wskórają. Tyle krótkiej dygresji.
Jeśli sobie życzysz fotki na priv, daj znać - podeślę, choć niewiele tego.
Poniżej: Stały Bywalec (przemawiający?) z małżonką:
Zamieszczam zatem jeszcze jedna fotkę.
Co do pozostałych, to tak - mam co najmniej jedno veto, zatem grzeczność nie pozwala mi wkleić tu tych zdjęć, mimo że oczywiście mógłbym to zrobić, gdyż wiele osób na ogół nie zdaje sobie sprawy że upamiętniając się na grupowych zdjęciach z jakiejś tam okazji nie podlegają ochronie wizerunku - czego przykłady już na tym forum były o ile dobrze pamiętam kilkakrotnie i potem jest wielkie zdziwienie że nawet paragrafy nic nie wskórają. Tyle krótkiej dygresji.
Jeśli sobie życzysz fotki na priv, daj znać - podeślę, choć niewiele tego.
(...) Proponuję zatem, aby wykorzystać opcję tego forum pn. "Prywatne Wiadomości", czyli kolokwialnie: "na priv."
Wiem, że Ty masz tę opcję zablokowaną - kiedyś chciałem Ci wysłać jakąś informację na priv. i otrzymałem stosowny komunikat, iż jest to niemożliwe. Może więc Cię zastąpię ?
Zróbmy tak:
a) wyślij mi te fotki właśnie na priv., tak jak to powyżej proponujesz,
b) ja z kolei wyślę je "forward" na priv. tym wszystkim osobom z Naszego Forum, które indywidualnie zwrócą się do mnie w tej sprawie - ale też tylko na priv., nie mąćmy niniejszego wątku takimi "zamówieniami".
a) wyślij mi te fotki właśnie na priv., tak jak to powyżej proponujesz, Jeżeli korzystasz z jakiego maila to mi podaj (na priv lub tu) - będzie szybciej.
[edit]: wg mnie przez forum nie da się przesłać zdjęć (chyba że nie umiem).
24 września
Dzisiaj przyjeżdża Mietek - mój kolega jeszcze z lat szkolnych, z okresu, gdy obaj mieliśmy po 14 - 17 lat i siedzieliśmy w jednej ławce, a konkretnie w drugiej w środkowym rzędzie. A działo się to w czasach późnego Gomułki. Młodzieży z Naszego Forum wyjaśniam, iż był to (Gomułka, a nie Mietek) krnąbrny uczeń Józefa Stalina, który z czasem ośmielił się mieć inne zdanie niż wielki nauczyciel i jego radzieccy sukcesorzy.
Oczywiście w późniejszych epokach historycznych również utrzymywaliśmy z Mietkiem kontakty koleżeńskie, ale były one, siłą rzeczy, już rozerwane przez "czas i miejsce akcji". W latach 1970-75 obaj pokończyliśmy uniwersytety, z tym że Mietek - polonistykę na UMK w Toruniu, a ja - ekonometrię na UW w Warszawie. Później widywaliśmy się tylko raz na parę lat. Latem br. zaproponowałem koledze przyjazd na kilka dni w Bieszczady, a on się zgodził. Dotychczas Bieszczady znał tylko z literatury, mapy i mediów.
Prywatnie Mietek jest jedynakiem, kawalerem (bezdzietnym, chociaż głowy bym nie dał) i pracuje "w kulturze" na średnio eksponowanym stanowisku kierowniczym. Tyle tytułem wstępu.
Mietek mógł już w zasadzie przyjechać 21 września, ale brzydka pogoda skutecznie Go odstraszała. Czekał na jej zapowiadaną poprawę, z tym że "przestrzelił" o jeden dzień. Powinien bowiem na całodniową podróż z Radomia poświęcić dzień wczorajszy (23.09.), ostatni z okresu pory deszczowej. A tak, to jechał sobie PKS-em obserwując dawno nie widziane słońce, a i mnie wyrwał jeden dość ładny dzionek (we wrześniu br. na wagę złota) z planów turystycznych.
Musiałem bowiem wyjechać po kolegę do Ustrzyk Dln., odebrać z warszawskiego (przez Radom) PKS-u i przywieźć Go do Sękowca. Wyjazd ten (ok. godz. 13-tej) połączyłem, jakżeby to inaczej, z "ukraińskimi" zakupami na dolnoustrzyckim bazarze, przejechałem się też do Krościenka na smaczny obiadek. Później odwiedziłem w Ustrzykach Dln. kawiarenkę internetową "U Wujka z Ameryki", położoną przy głównej ulicy dość blisko dworca PKP-PKS. Tam wszedłem na Forum, nawiązując przy okazji kontakt z Lucyną, również wówczas surfującą w sieci. I tak to do wieczora czas mi zleciał.
Dalekobieżny PKS spóźnił się tego dnia ok. pół godziny. Oczekiwanie na dworcu urozmaicił mi jakiś facet (podobnie jak ja wyjeżdżający po kogoś, kto miał przybyć tym autobusem), opowiadający mi o "mafii ukraińskiej", która rzekomo "rządzi" w Ustrzykach. Temat to dla mnie nieznany, ani z obserwacji, ani z opowiadań tubylców (poza tym jednym). Widzi się tam za to bardzo dużo naszych "pograniczników", czyżby byli poprzebierani ?
Wreszcie nadjechał autobus, a w nim Miecio. Przesiedliśmy się do mojej toyoty i w drogę - do Sękowca. Jechaliśmy już po ciemku, na światłach głównie długich oraz przeciwmgielnych. Padał też mały, przelotny deszczyk, jakieś ostatnie popłuczyny dopiero co minionej pory deszczowej.
Po drodze wytłumaczyłem Mietkowi, gdzie jest koniec świata.
Przy okazji bieszczadnikom jedynie wirtualnym wyjaśniam, iż znajduje się on dokładnie pomiędzy Dwernikiem a Chmielem, w miejscu gdzie kończy się naprawiona droga, a zaczynają liczne dziury udające kałuże.
Kątem oka obserwowałem reakcję kolegi na moją informację, że właśnie minęliśmy koniec świata, ale - jak widać (chociaż kiepsko) - jednak jedziemy dalej. Przestrachu nie zauważyłem. Pracując w jednostce podległej administracji samorządowej nie takie już dziwy zapewne oglądał. Wprawdzie Radom to nie tylko większe, lecz także przyzwoitsze miasto niż Olsztyn, ale i w nim się różne "cuda" zdarzają, nie ustępujące przekroczeniu końca świata w Bieszczadach.
Już w Sękowcu wypiliśmy powitalne piwo i przedstawiłem Mietka Basi, która przecież musiała poznać swojego nowego "domownika". Potem poszliśmy, niezbyt późno, spać. Trzeba wypocząć, jutro bowiem nareszcie zapowiada się długa, całodzienna bieszczadzka wyprawa, o jakiej dotychczas mogłem, ze względu na psią pogodę, tylko pomarzyć. Umówieni już byliśmy z Darkiem, Pawłem i Piskalem. O przebiegu tej raczej udanej wycieczki będzie mowa w następnym odcinku.
CDN
...a kiedy ten nastęny odcinek?.. bo się zaczęła psia pogoda wzdłuż Osławy i z tej racji doczekać się nie mogę!
...a kiedy ten nastęny odcinek?.. bo się zaczęła psia pogoda wzdłuż Osławy i z tej racji doczekać się nie mogę! Specjalnie dla Ciebie już teraz.
25 września
Dzisiejszą wycieczkę określiłem jako "raczej" udaną tylko ze względu na kiepską jeszcze pogodę. Byłoby przecudnie, gdyby nie przejmujące zimno, porywisty wiatr, pośniegowe błotko i mgła na połoninie, redukująca widoczność do co najwyżej kilkudziesięciu metrów. Ale przynajmniej nie padało, jeśli nie liczyć przelotnej mżawki.
Z Sękowca wyjechaliśmy rano dwoma toyotami: Pawła i moją. Podjechaliśmy na camping "Górna Wetlinka", pozostawiliśmy mój samochód i przesiedliśmy się (Mietek i ja) do Pawłowego, którym już w piątkę dojechaliśmy do Wetliny i zaparkowaliśmy u Dworaczków. Tam okazało się, że Darek, Paweł i Piskal nie jedli jeszcze śniadania, a więc je skonsumowali teraz.
Wyruszyliśmy żółtym szlakiem na Przełęcz Orłowicza. Błoto iście bieszczadzkie, pochmurno, zimno, ale chociaż nie pada. Pniemy się pod górę. Spotykamy sporo turystów, którzy - podobnie jak i my - przeczekali porę deszczową, a teraz urwali się niczym pies z łańcucha. W góry ! W góry ! W końcu głównie po to się tu przyjeżdża z różnych stron naszego kraju.
Żeby zrobić siusiu, trzeba odskoczyć w bok ze szlaku, co pewien czas wyłaniają się bowiem zza zakrętów nieznajomi turyści, w tym liczne damy.
- Pane Hawranek, panu wylaz konec !
- To ne je konec ! To je cały !
Tak sobie rubasznie "z czeska" dogadujemy i w ogóle dowcipkujemy, humor nas nie opuszcza.
Dochodzimy na Przełęcz Orłowicza. Zakładamy kaptury, dokładnie zapinamy kurtki i podejmujemy decyzję: kontynuujemy naszą wędrówkę zgodnie z planem. Pomimo wiatru, mgły i zimna, teraz dopiero naprawdę dokuczliwego. Oraz pośniegowego błota zapełniającego pieszą ścieżkę na całej długości Połoniny Wetlińskiej. Cóż, w tym roku wrzesień zamienił się na pogodę z listopadem (a może i z grudniem).
Maszerujemy czerwonym szlakiem aż do Chatki Puchatka. Rozdzieliliśmy się, najpierw idę ja z Piskalem, za nami Paweł holuje Darka i Mietka. Widoczność kiepska, widoki można tylko powspominać z pocztówek. No i to cholerne błoto ! Kilka razy mało nie fiknąłem po poślizgnięciu się.
Ludzi sporo, chociaż na pewno mniej niż w Tatrach. Głównie grupy zorganizowane z przewodnikami. Wypatruję Lucyny, ale w takiej mgle trudno odróżnić woditiela stonki od stonki sui generis.
Z rozmów mijanych ludzi wnioskujemy, iż w jednej z grup wędruje dziewczyna ze złamaną ręką, która niedawno poślizgnęła się i niefortunnie upadła. Podobno idzie dzielnie, nie chce wezwania śmigłowca GOPR.
W schronisku robimy sobie dłuższy postój, początkowo na zewnątrz, jako że w środku zabrakło już miejsca. Z czasem jakaś liczniejsza grupa niechętnie (ze względu na aurę) decyduje się na wyjście, więc ładujemy się z Piskalem do środka i zajmujemy wygodny stolik przy oknie. Akurat nadchodzą nasi trzej pozostali koledzy. Rozgrzewamy się gorącą herbatą, a nie-kierowcy nawet taką herbatą "z prądem".
Gdzieś tak po około godzinie opuszczamy przytulną Chatkę Puchatka i znów mierzymy się z wiatrem i zimnem. Ale już niedługo trwa to nasze zmaganie się z żywiołem, gdyż teraz przecież schodzimy. A im niżej, tym cieplej, a i wiatr pozostaje gdzieś na górze.
Schodzimy najpierw żółtym, następnie czarnym szlakiem. Idzie się przyjemnie, błota prawie nie ma. Już będąc na czarnym szlaku zwalniamy, gdyż wreszcie zaczynamy widzieć Bieszczady. Wiatr rozpędził chmury i jest co oglądać. Krajobraz przepiękny. Mietek patrzy jak zauroczony, to przecież Jego bieszczadzki debiut.
Dochodzimy do campingu w Górnej Wetlince. W barze pozostają Darek, Mietek i Piskal, a my we dwóch z Pawłem jedziemy do Wetliny po Jego samochód. Wracamy już oddzielnie, każdy swoim. Zabieramy towarzystwo, które w oczekiwaniu na nas zdążyło się już przy piwie zintegrować. Piskal jest torunianinem, Mietek niegdyś studiował w Toruniu, więc znaleźli wspólny temat. Dobrze, że o ojcu dyrektorze nie dyskutują.
To jeszcze bynajmniej nie koniec dzisiejszych atrakcji. Wręcz przeciwnie - dopiero początek.
Już w Sękowcu, w domku nr 1 spożywamy pyszną i obfitą obiadokolację. Piskal niezaprzeczalnie posiada talent kulinarny - wysmażył mnóstwo pysznych kotlecików. Popijane dobrą ukraińską wódką smakują wyśmienicie, zwłaszcza wędrowcom, którzy dopiero co zaliczyli (o suchym pysku) całą Połoninę Wetlińską.
Obecny jest również kwiat prawobrzeżnego Sękowca; co ja plotę, przecież to kwiat gminy Lutowiska, albo i całego powiatu bieszczadzkiego. Mam oczywiście na myśli Basię, Irenę i Ulę. Niestety panie szybko nas opuszczają, mają bowiem jeszcze robotę przy upolowanych jeleniach.
Pozostajemy sami i dalej pijemy już po męsku. W rezultacie Mietek się schlał i musieliśmy później z Piskalem ostrożnie go sprowadzać po schodkach.
Część z Was, Szanowni Czytelnicy, zapewne pamięta dość strome, długie i podniszczone schody wiodące na górkę, na której znajduje się ośrodek wypoczynkowy w Sękowcu. Nawet będąc trzeźwym trzeba tam bardzo uważać, a cóż dopiero po n-tym kielichu.
Ale udało się.
CDN
26 września
Po wczorajszych wieczornych wyczynach dajemy sobie z Pawłem dziś spokój z kierownicą. Pójdziemy gdzieś bezpośrednio z Sękowca, wszak to też wspaniałe miejsce startowe do wypadu na bieszczadzką łazęgę.
Wybór pada na Dwernik Kamień. Przy okazji chcemy "przetestować" jedną z dwóch nowych, niedawno tam oznakowanych ścieżek turystycznych.
Mietek się dziś wypisał z naszej wycieczki. Wczoraj przeszedł solidny bieszczadzki "chrzest" - najpierw na połoninie, a później przy stole. To trochę za dużo jak na wybitnego intelektualistę, którego ćwiczenia fizyczne polegają głównie na stukaniu palcami po klawiaturze komputera i szuraniu myszką.
Maszerujemy więc we czterech: Darek, Paweł, Piskal i ja. Wychodzimy z ośrodka, przekraczamy San, zaraz za mostem w Sękowcu skręcamy w lewo i wchodzimy na stokówkę prowadzącą do Nasicznego. Po około godzinnym spacerku tą stokówką wchodzimy na ścieżkę oznakowaną kolorem czerwonym. Ma ona charakter nie tylko turystyczny, ale także zrywkowo - zwózkowy. Jest to "stara" ścieżka, to nie ją niedawno wytyczono. Przez dłuższy czas brniemy w błocie będącym efektem i pory deszczowej, i robót leśnych. Ścieżka zaprowadza nas na sam szczyt Dwernika Kamienia (Holicy).
Tam robimy dłuższy postój. Rozsiadamy się na ławeczkach, których tu jeszcze łońskiego roku nie było. Także "klinujemy", co - już wyjaśniam - nie ma w naszym przypadku nic wspólnego z pracami ciesielsko - stolarskimi.
Jest niezła pogoda. Trochę chmurek, ale i słońce się pokazuje. Gapimy się na wprost, tj. na naszą wczorajszą trasę. Chatkę Puchatka też można dojrzeć. Szkoda, że Mietka nie ma. Zobaczyłby "bezmiar" przebytej przez siebie wczoraj drogi.
Wracamy. Najpierw schodzimy po własnych śladach tą samą trasą, ale już wkrótce odbijamy na nową ścieżkę, niedawno wytyczoną i oznakowaną kolorem zielonym. Prowadzi ona nas do wodospadu na Hylatym, o którym dopiero teraz, goszcząc już 10-ty rok z rzędu w Sękowcu, dowiedziałem się, że nazywa się wodospad Szepit (lub Szopit). Jest to podobno jego stara nazwa, którą władcy i miłośnicy regionu zapragnęli teraz reaktywować. Nie mam nic przeciwko temu, chociaż przez jakiś czas wydawało mi się, że ową nazwę "Szepit" wymyślono - jako zbitkę pierwszych liter nazwiska i imienia - na cześć naszego Piotra. Piotr jest przecież wielkim znawcą i piewcą Bieszczad, autorem książek - przewodników turystycznych, a w odniesieniu do opisywanej tu okolicy spowodował poprawienie najnowszej mapy Compassu (nieskromnie się przyznam, że m.in. z mojej ubiegłorocznej inspiracji).
Przy rzeczonym Szepicie wypijamy po piwie, którego ostatnie puszki i butelki jakimś dziwnym trafem jeszcze się odnajdują w naszym podręcznym, turystycznym bagażu.
Spacerkiem przez całą Zatwarnicę dochodzimy do Sękowca. Sprawdzam, czy Mietek żyje. Tak, doszedł już do siebie. Odpoczął i zaczęło Mu się tu nawet podobać.
O godz. 19-tej wędrujemy do domku nr 1 na małą powtórkę wczorajszej "imprezy". Piskal tym razem upichcił placki ziemniaczane, również bardzo smaczne. Spośród jego walorów ja wyróżniam talent kulinarny, chociaż zapewne ma i inne. Piękniejszą połowę Naszego Forum zachęcam do zainteresowania się tym dżentelmenem - jest on podobno jeszcze kawalerem, w dodatku bezdzietnym. Lat ma ... aż o 21 mniej od piszącego te słowa.
Popijając Piskalowe placki jesteśmy dziś o wiele bardziej wstrzemięźliwi niż wczoraj. Darek i Paweł już jutro wyjeżdżają, a więc nie można ich zbyt długo "męczyć" przy stole.
Paweł pokazuje mi w laptopie wszystkie liczne zdjęcia, jakie zrobił podczas naszych 3 wspólnych wycieczek, a także spotkań towarzyskich. Obiecuje, że zaraz po powrocie do Warszawy przegra je na płytkę CD i jeszcze w październiku mi sprezentuje. Mamy dziś, gdy piszę te słowa, szczęśliwie już 19 listopada, a Paweł, jak dotąd, się nie odezwał - ani be, ani me, ani kukuryku.
Po jakichś dwóch, góra trzech godzinach żegnamy się.
27 września
Już tylko we trzech, tj. Mietek, Piskal i ja, jedziemy do Nasicznego, gdzie parkujemy na podwórku zaprzyjaźnionego gospodarstwa. To tam, gdzie wcześniej kupowaliśmy prawdziwe jajka, tj. takie zniesione przez prawdziwe wiejskie, nie żadne fermowe, kury.
Obok stanicy harcerskiej wchodzimy na ścieżkę wiodącą przez Przełęcz Nasiczniańską aż do bitej drogi, którą docieramy do miejsca oznaczonego na mapie jako niegdysiejsza wieś Caryńskie. Zwiedzamy pozostałości cmentarzyka, lokalizujemy położenie nieistniejącej już cerkwi. Mietek i Piskal są wyraźnie poruszeni, historia tu aż wyje. Ja jestem w tym miejscu już bodajże piąty raz, więc siłą rzeczy wzruszam się mniej niż moi koledzy.
Wracamy tą samą drogą.
Byłbym zapomniał o czymś bardzo istotnym. Idąc tamtędy w obie strony mogliśmy zauważyć na błotnistej ścieżce, pomiędzy Nasicznem a przełęczą, raczej bliżej zabudowań Nasicznego, wspaniale odciśniętą łapę misia. Tak dokładnie i niedawno, że nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Piskal zrobił zdjęcie aparatem wbudowanym do telefonu komórkowego.
W Nasicznem, gdy już dochodziliśmy do znajomego gospodarstwa, wyszedł do nas z jednego z sąsiednich domów jakiś młody (ok. 30-tki) człowiek płci brzydkiej, przedstawił się jako "biedny bezdomny" i bez owijania w bawełnę poprosił o 5 zł. Dostał je ode mnie, w Bieszczadach człowiek staje się wyraźnie lepszy (w Warszawie na takie uliczne zaczepki w ogóle nie reaguję). Ale z drugiej strony, skąd w Nasicznem wziął się ten bezdomny ??? W dodatku wyszedł on do nas "z domu", co już samo w sobie stanowi jakieś tajemnicze zaprzeczenie.
Wsiadamy do samochodu i bierzemy kurs na Ustrzyki Grn. Za Berehami Górnymi, już na obwodnicy, biorę "do kompletu" jeszcze dwóch stopowiczów - turystów z Kielc, wyraźnie zmęczonych dzisiejszą górską wycieczką. Niech sobie zatem ten ostatni odcinek podjadą, zamiast wlec się po szosie.
W Ustrzykach Grn. Mietek funduje Piskalowi i mnie suty obiadek w Zajeździe pod Caryńską. Na wywołanie naszego numerka czekamy jednak dość długo, ponieważ w zajeździe panuje dziś wyjątkowy ruch. Co rusz to przybywają kolejni głodni turyści. Pojawiają się też owi kielczanie, którzy, jak się okazało, też tu zapragnęli się posilić. Siadamy razem i gawędzimy o Bieszczadach, czujnie nasłuchując kolejnych wywoływań przez panienkę z bufetu.
Po obiedzie szukam Jacka, aby Mu ponownie podziękować za kotkę (bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to kotek). Jakaś pani, chyba mama Jacka, informuje mnie, że Jacek wyjechał, i to bardzo, bardzo daleko. Bo aż ...
Mniejsza z tym, dokąd. Zachowajmy dyskrecję. Jak będzie chciał, to sam się pochwali. Internet jest wszędzie.
Następnie robimy sobie spacerek po Ustrzykach Grn. Odwiedzamy państwa W., u których kwaterowałem w tym i w zeszłym roku, będąc na KIMB-ach. Są bardzo gościnni, częstują nas herbatą i ciastem domowego wypieku.
Czas jechać z powrotem.
W Sękowcu, już późnym wieczorem, wpadamy do baru na piwo. A później, idąc do domu, gapimy się na wspaniale rozgwieżdżone niebo. Zapowiada to jutrzejszą słoneczną pogodę.
CDN
28 września
Wreszcie mamy przez cały dzień piękną, słoneczną pogodę. Przyniósł ja chyba jednak jakiś wyż skandynawski, gdyż w cieniu jest wyraźnie chłodno.
Mietek już chyba doszedł do siebie po wyczerpującej (dla bieszczadzkiego nowicjusza) wycieczce po Połoninie Wetlińskiej, opisanej tu pod datą 25 września. Przedwczoraj w ogóle pauzował, a wczoraj tylko przespacerował się z Nasicznego do Caryńskiego, i z powrotem. No to dziś Go co nieco przepędzę po okolicy Zatwarnicy.
Piskal z nami nie idzie. Do Sękowca właśnie bowiem przyjechał Jego kolega z Torunia i postanowili wyruszyć gdzieś razem.
Obieramy kierunek na Krywe. Wędrujemy do Zatwarnicy, z szosy skręcamy w prawo na stokówkę (przy kościele) i idziemy nią, raz pod górę, raz z górki, aż do skrzyżowania przy Rylim. Tam wkraczamy na błotnistą drogę wiodącą do zabudowań Tosi, z tym, że my - jeszcze przed szczytem (Rylim) - odbijamy z niej w lewo na ścieżkę turystyczną prowadzącą do ruin cerkwi w Krywem i dalej, do ruin tamtejszego dworu.
Pogoda piękna, krajobraz cudny. Przy ruinach cerkwi robimy dłuższy postój, połączony z konsumpcją naszego "suchego prowiantu". Zresztą "mokry" spożywamy również (piersiówka 200 ml).
Świat, jak się okazuje, jest dla Mietka zbyt mały, aby mógł się w nim ukryć. Nadchodzi para młodych turystów. Po zwyczajowym "dzień dobry" dziewczyna wytrzeszcza oczy na Mietka i pyta: czy pan jest ... (tym a tym) ? Tak, Mietek jest właśnie ... owym tym.
Wędrujemy dalej. Pokazuję koledze miejsce, w którym w maju br. widzieliśmy z Andrzejem627, Pastorem i Wojtkiem1121 stado dzików. Dziś nic tam nie chrząka, świnki pewnie gdzieś zaległy (jest popołudnie).
Dochodzimy do ruin dworu, a następnie, zgodnie z oznakowaniem ścieżki, obchodzimy szerokim łukiem zabudowania Tosi. Wchodzimy sobie powolutku na Ryli, tam "zarządzam" kwadrans odpoczynku. Mietek dzieli się ze mną solidarnie dużą tabliczką czekolady, którą do tej pory zachomikował. Pytam Go o kondycję. Spostrzegam, że trochę nadrabia miną. Nic, jakoś to będzie. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Z uwagi na dość już wczesny, w końcu września zmrok, a także nie będąc pewnym rzeczywistej kondycji kolegi, zarzucam pomysł powrotu do Sękowca przez Hulskie i potem leśnymi ścieżkami nad potokiem Hulski oraz Sanem. Czyli wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy.
Z małymi jednak wyjątkami. Słońce zdążyło już przez cały dzień nieco podsuszyć bieszczadzkie błotko, a więc na stokówce robimy dwa skróty, idąc ścieżkami wydeptanymi pod liniami wysokiego napięcia.
Drugi skrót wyprowadza nas, obok odwiertu i kościoła, do samej Zatwarnicy. Robi się już ciemno, a kolega idzie coraz wolniej. Ale już się nie denerwuję, jesteśmy przecież w "sferze cywilizacji", w razie czego, to nas ktoś podwiezie samochodem.
Nawiązuję kontakt telefoniczny z Piskalem. Wychodzi po nas do mostu na Sanie w Sękowcu, ze skarbem nieocenionym, piwem mianowicie. Chłepczemy je na tym moście w świetle latarek, co Mietka stawia wyraźnie na nogi (oczywiście piwo, a nie światło latarek).
Na kolejno piwko wpadamy już do baru ośrodka w Sękowcu. Odpoczywamy tam trochę, a potem wędrujemy spać. Jutro ostatni dzień pobytu w Bieszczadach.
CDN
Nawiązuję kontakt telefoniczny z Piskalem. Wychodzi po nas do mostu na Sanie w Sękowcu, ze skarbem nieocenionym, piwem mianowicie. Chłepczemy je na tym moście w świetle latarek, co Mietka stawia wyraźnie na nogi (oczywiście piwo, a nie światło latarek).
Dodam, że to nie byle jakie piwo, tylko piwo przywiezione prosto z Torunia.Czarny Specjal.Najlepsze piwo.Subiektywnie, rzecz jasna.
Witaj piskal na forumie.:)
29 września
Mietek dziś jeszcze "przeżywa" wczorajszą wycieczkę. Przeżywa ją psychicznie i fizycznie. Psychicznie - bo Go, jako wrażliwego intelektualistę, dotknął bezpośredni kontakt z historią (Krywe), a fizycznie - ponieważ jest autentycznie zmęczony i ledwo łazi.
Postanowiłem zatem przyjaciela nie męczyć, a więcej dziś go wozić niż ganiać pieszo.
Piskal nadal się gdzieś zawierusza ze swoim rodakiem z Torunia, więc bez Niego jedziemy z Mietkiem aż do Tarnawy Niżnej.
Ale nie sami, o nie. Wspiera nas dziś fachowa siła, znamienity przewodnik bieszczadzki - już na pewno wiecie, kto. Tylko gwoli formalności informuję, że to oczywiście Lucyna.
Odbieramy Lucynę w Stuposianach i jedziemy przez Muczne do Tarnawy Niżnej. Tam parkujemy, co nieco pijemy w bufecie i awizujemy zamówienie pierogów "po bojkowsku" po naszym powrocie.
Wyruszamy do Dźwiniacza Grn. Chcemy Mietkowi pokazać stary cmentarzyk i w ogóle przejść się nad Sanem, granicą polsko - ukraińską. W przeciwieństwie do kolegi jestem tu już n-ty raz, ale i ja korzystam z obecności Lucyny. Opowiada nam bardzo ciekawie zarówno o starych dziejach tej okolicy, jak i o całkiem współczesnych. M.in. o "zsynantropizowanym" złośliwym misiu, który zaczepia ludzi i nie boi się nawet huku. A my właśnie teraz wędrujemy przez terytorium owego niedźwiedzia.
Na cmentarzu w Dźwiniaczu Grn. słuchamy dłuższej prelekcji Lucyny, Mietek chłonie ją jak urzeczony (i prelekcję, i Lucynę).
A potem wracamy wolniutko, wolniutko, oglądając się z Lucyną na ledwo (ale ambitnie) poruszającego nogami kolegę.
Po drodze zauważamy sporo żmij. Co najmniej drugie tyle pewnie mijamy, nie spostrzegłszy ich. Korzystają ze słońca i "opalają się" na naszej ścieżce. Znów Lucyna fachowo wyjaśnia nam ich tryb życia i sposób zachowania.
W Tarnawie Niżnej konsumujemy "pierogi po bojkowsku". Jako urozmaicenie menu turystycznego - mogą być, czemu nie. Nie pamiętam przepisu, ale były to chyba pierożki z ziemniaczkami i skwarkami. Nawet dosyć smaczne. Ale dorosły chłop się tym nie naje. Gdybym ja tu kiedyś mieszkał i był tym karmiony, to też wstąpiłbym (z głodu) do UPA.
Pojawiają się koty, w liczbie kilkunastu. Większość czarnych, wypisz - wymaluj mój Sabinek. Podobne również z pyszczka, nie tylko z koloru futerka. Biedactwa głodne, dzielimy się z nimi (bez specjalnego żalu) owymi bojkowskimi pierogami. Są to w końcu koty bojkowskie, ich pra-, pra-, praprzodkowie tu mieszkali i łowili myszy w bojkowskich chyżach. A potem chyba tylko koty przeżyły powojenną Apokalipsę tej ziemi i tu pozostały.
[I coś musi nadal tkwić w ich kocich genach. Mój Sabinek, też bieszczadzki (!!!) kotek, odnosi się do mnie z wyraźnie większym respektem, gdy go op...lam (za liczne psoty i notoryczne wskakiwanie na stół) po rusku, a nie po polsku.]
Syci bardziej intelektualnie (dzięki opowiadaniom Lucyny) niż fizycznie, odjeżdżamy z Tarnawy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w Mucznem, gdzie Mietek kupuje przewodnik Rewaszu. Do tej pory korzystał z mojego, ale zapragnął mieć swój własny. Świadczy to dobitnie, że połknął bieszczadzkiego bakcyla.
Odwozimy Lucynę do Ustrzyk Dln., tam zamierza spotkać się z koleżanką. Dziękujemy za opiekę nad nami i przekazanie nam aż tyle bieszczadzkiej wiedzy.
Wracamy do Sękowca. Po drodze, póki jeszcze widno, oglądamy cerkiew w Równi. Mietek jest tu po raz pierwszy. Potem zjadamy wreszcie solidny obiad w Czarnej, w knajpie całkowicie pozbawionej bieszczadzkiego klimatu, ale za to dysponującej smaczną kuchnią. Jest to restauracyjka przy takim ni to hoteliku, ni to zajeździe, w samym centrum Czarnej, vis a vis stadionu oraz blisko strażnicy SG. Obok, w tym samym budynku po prawej stronie znajdują się delikatesy.
W Chmielu Mietek kupuje dwa litrowe słoiki miodu bieszczadzkiego, zapasik na całą zimę. Ja już się wcześniej zaopatrzyłem w taki miodek.
W Sękowcu rezygnuję z dzisiejszego pakowania się. Jutro też będzie dzień. A pakowanie przy powrocie jest o wiele prostsze niż przy wyjeździe. Zabiera się, co swoje, i już. Poza tym prawie wszystkie ciuchy są brudne, nie trzeba więc ich segregować i oddzielnie pakować.
Napisałem "prawie", bo wywożę stąd również ciuchy czyste, których podczas całego pobytu w ogóle nie założyłem. Letnie koszule z krótkimi rękawami, mianowicie.
30 września
Smutno podśpiewuję refren biesiadnej piosenki ("to już jest koniec, to już jest koniec, już trzeba iść").
Z Sękowca wyjeżdżamy we trzech. Oprócz Mietka wywożę bowiem również Piskala, który w Warszawie przesiądzie się na pociąg do Torunia.
Droga powrotna - bez specjalnych wrażeń. Przed Rzeszowem obserwujemy mały karambol (kilka stłuczek). Jeszcze nie ma Policji, szosa zablokowana. Filozoficzne konstatujemy, że gdyśmy tu byli parę minut wcześniej, to i w moją toyotę walnąłby z tyłu jakiś gamoń. Albo może i nie-gamoń, ale za to mocno rąbnięty z tyłu przez gamonia. Bo przecież musiał być główny sprawca owego karambolu. Warunki drogowe były raczej dobre.
Obiadujemy zaraz za Głogowem Młp., w dużym przydrożnym zajeździe (po lewej stronie, jadąc od Rzeszowa). Upodobałem sobie tę knajpę, od lat się tu zatrzymuję udając się w Bieszczady i powracając z nich.
W Radomiu żegnamy się z Mietkiem. Krótko, gdyż czas nagli - Piskal musi przecież zdążyć na pociąg.
Wydaje się, że nie jest źle. Mimo remontu "siódemki" mkniemy nią wcale szybko. Aż do Janek. A tam - jak zwykle korek. Miałem nadzieję, że tylko do Raszyna, ewentualnie do Okęcia. Gdzie tam. Jedziemy przez Włochy i Ochotę cały czas wg formuły "jedynka - dwójka - stop".
Dojeżdżamy wreszcie do Dworca Zachodniego, gdzie - chyba z nerwów i zmęczenia - przeoczam wjazd na przydworcowy parking (ten główny, przed budynkiem dworca PKS). Zatrzymuję się więc z konieczności jakieś sto metrów dalej, na pasie zarezerwowanym dla autobusów PKS. Włączam światła awaryjne, Piskal "ewakuuje się" wraz ze swoim bagażem z samochodu i idzie do pobliskiego budynku dworca PKS. A stamtąd, jak zapewne część z Was dobrze wie, tunelem przechodzi się do dworca PKP.
Na jazdę dookoła i wjazd na Dworzec Zachodni od strony Woli, ulicami Bema i Prądzyńskiego, nie było już czasu. Podjeżdża się tamtędy wprawdzie na sam dworzec PKP (tuż koło kas biletowych), ale wcześniej trzeba by się było "przepchać" pod wiaduktem i dojechać ul. Prymasa Tysiąclecia aż do ul. Kasprzaka. A tam pewnie przez cały czas korki i postój na światłach.
W chwili, gdy się z Piskalem żegnaliśmy, dochodziła godzina 19-ta. Pociąg miał za ok. kwadrans, a jeszcze przecież musiał przejść przez cały tunel dworcowy i kupić bilet. Zdążył. Już z pociągu wysłał mi sms-a, że wszystko odbyło się wprawdzie "na styk", ale z powodzeniem.
A ja sobie już spokojnie pojechałem na Szczęśliwice. Gośka pomogła mi wnieść wszystkie klamoty do domu. Rzuciłem je do pokoju, rezygnując z dzisiejszego ich rozpakowywania.
Otworzyłem tylko piwo, potem drugie - trzeba było odreagować te ok. 460 km jazdy po polskich drogach.
Zapytałem Gosię, jak się czuje kotka. Zwierzątko zresztą cały czas przy mnie buszowało, zastanawiając się zapewne, czy to ten sam facet, z którym mieszkało już przez 10 dni, ale od tego czasu też minęło 10 dni.
Żona dziwnie na mnie popatrzyła. Odrzekła, że nie jest pewna, czy to kotka. Wręcz przeciwnie, z każdym dniem nabiera podejrzeń, że to samiec, a nie kocia płeć piękna.
Złapaliśmy hultaja i poddaliśmy dokładnym oględzinom pod lampą.
Ewidentne jaja.
KONIEC
PS
Za dwa tygodnie napiszę tu jeszcze coś w rodzaju refleksyjnego podsumowania. Odniosę się również do Waszych wszystkich uwag, opinii, pytań - tych już zgłoszonych i tych, które ewentualnie ktoś jeszcze mieć będzie.
...spaciba... tawarisz... bud zdaroff
@ Autor prosżę przekaż przy okazji pozdrowienia i buziaki naszemu Towarzyszowi wędrówki.
Chciałbym oficjalnie podziękować Stałemu Bywalcowi za to, że dzięki jego inwencji twórczej mogłem na nowo przeżywać ostatni(jak również zeszłoroczny) pobyt w Bieszczadzie. I już tęsknię za następnym.
I jeszcze ostrzeżenie:
Na jedną żmiję w Bieszczadach
Wszedł pan o licznych wadach
Nie przeżył przygody
Zszedł, chociaż był młody
Nie chodźcie w Bieszczadach po gadach
Pozdrówka toruńsko- bieszczadzka!
Piskal
Piskal, a może to gdzieś pod Otrytem, w naszych stronach, zginął kniaź Oleg ?
"(...)
Poznaję to miejsce
Tu rumak mój padł,
Pożegnam się teraz
Z mym druhem.
Wyrzekłszy te słowa
Oparł nogę o gnat
I w jednej sekundzie
Był trupem.
To ugryzł go wąż,
Że też musiał tam wleźć!
Nie żyje kniaź Oleg !
Nie żyje, i cześć.
(...)"
Z pieśni o wróżbitach, którzy wywróżyli kniaziowi Olegowi, że "koń ukochany przyniesie mu śmierć". Długo się ta wróżba nie sprawdzała, aż po latach ...
Nie pytajcie o autora słów i melodii, bo - nie wiem.
Miałeś napisać coś w rodzaju refleksyjnego podsumowania, a tu "cisza jak w kościole".
Stały Bywalcze, czekamy.
Pozdrówka toruńsko-bieszczadzka!
A tak przy okazji pozdrowienia dla Gosi! I, rzecz jasna, dla Miecia!
REFLEKSJE KOŃCOWE
I znów mija kolejny rok, a wraz z nim odpływa w dal mój tegoroczny bieszczadzki urlop, utrwalony tylko elektronicznym tchnieniem w Internecie.
Upłynęło 21 dni pobytu, podczas których zorganizowałem 7 całodniowych pieszych wycieczek oraz 3 krótsze. A także przejechałem samochodem 905 km po Bieszczadach (nie wliczając podróży z i do Warszawy).
W okresie od 15 do 23 września (9 dni) trwała istna pora deszczowa, poza tym było zimno.
Nie tak dalej jak w sobotę 6 grudnia, czyli parę dni temu, wybrałem się solo na pieszą wycieczkę po Puszczy Kampinoskiej (20 km) i miałem lepszą pogodę. Jedynie zachód słońca nastąpił dużo wcześniej. Ale za to go widziałem, czego nie można powiedzieć o tych pochmurnych dniach wrześniowych.
Dni "bezdeszczowe" również nie były rewelacyjne. Chłodno, słońca niewiele, pogoda zdecydowanie bardziej październikowo - listopadowa niż wrześniowa.
Reasumując, pogodowo wrzesień w Sękowcu wypadł mi najgorzej od 10 lat. Bo w tym roku odchodziłem taki mały sękowiecki jubileusz, pierwszy raz spędziłem tu urlop w 1999 r.
Jakby na pociechę, towarzysko było inaczej, zdecydowanie lepiej. Dzięki opisanym powyżej osobom. Tym, które być może teraz to czytają, dziękuję za mile spędzony wspólnie czas.
No i ta żywa pamiątka z Bieszczad. Koci hultaj zachował dużo bieszczadzkich przyzwyczajeń. Chowany przez pierwsze 3 miesiące swojego życia przy knajpie żywił się chyba głównie tym, co mu ze stołów skapnęło. Podobnie jak te biedne kotki w Tarnawie Niżnej.
Teraz, pomimo że ma swoje kocie miski, a w nich "Royal Canin" i "Felix" (w wersji dla młodych kotków), to zawsze nam asystuje przy posiłkach. Oczywiście też zawsze go coś obleci, jest zresztą prawie wszystkożerny. Nie pogardzi i całym plasterkiem żółtego sera.
I jest przy tym niebezpiecznie aktywny, trzeba na niego bardzo uważać. W ostatnią niedzielę (7 grudnia) podczas naszego domowego obiadu usadowił się na poręczy kanapy, blisko talerza córki. Przysuwał się do tego talerza, przysuwał ... Gdy już uznał odległość za wystarczającą, wykonał łapką szybkie i silne machnięcie, niczym tenisista rakietą, a kotlet mielony poszybował z talerza córki ponad stołem na podłogę. Równocześnie (jeszcze kotlet nie zdążył spaść) wystartował nasz Sabinek, porwał zdobycz i w nogi. Wszystko to trwało dużo krócej, niż o tym teraz czytacie.
Aby oddać mu sprawiedliwość, pochwalę go, że jest bardzo czysty i schludny. To, co "wyprodukuje", dokładnie zagrzebuje w kuwecie. Dziś rano słyszałem, że grzebie dłużej niż zwykle. Co on tam, u diabła wyprawia, dziurę chce w kuwecie wygrzebać, czy co ?
Okazało się, że zwierzątku przytrafiło się małe "foux pais" - narobił tuż poza krawędzią kuwety. I wtedy, aby wyjść z twarzą (a raczej z pyszczkiem), zaczął wywalać drewienka ("Pinio") z kuwety i mozolnie usypywać spory kopczyk nad tym, co nieopatrznie zrobił niedokładnie tam, gdzie należało.
I tym optymistycznym akcentem pozwólcie, że już zakończę moje tegoroczne bieszczadzkie refleksje.